Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 13 listopada 2001, 10:23

autor: Piotr Stasiak

Wiedźmin – recenzja filmu

O ekranizacji przygód „Wiedźmina” mówiło się dużo zanim w ogóle na planie padło pierwsze „kameraaa, akcja”. Efekt wielomiesięcznych prac filmowców właśnie wchodzi do kin. Czy warto było czekać? I czy miały rację całe zastępy sceptyków?

Czasy, kiedy „Wiedźmin” rozpalał tylko umysły młodych czytelników „Fantastyki”, a Biały Wilk śnił się po nocach jedynie namiętnym czytelniczkom tomików opowiadań, zniknęły bezpowrotnie w pomroce dziejów. Kolejne książki Andrzeja Sapkowskiego połykali z wypiekami na twarzy młodzi i starzy, studenci, wójtowie, matki z dzieckiem, sekretarki, prezesi. Geralt stał się bohaterem masowym silnie zakorzenionym w powszechnej świadomości Polaków. Skrzetuski, Zbyszko z Bogdańca i Pan Tadeusz być może już wkrótce będą musieli się przesunąć, aby na panteonie narodowych bohaterów zrobić jeszcze jedno wolne miejsce.

Dlatego też pisanie recenzji wchodzącego właśnie na nasze ekrany filmu „Wiedźmin” to zadanie ryzykowne niczym przejażdżka hulajnogą po polu minowym i wielce niewdzięczne zarazem. Rzesze fanów bowiem alergicznie reagują na wszelkie próby robienia czegokolwiek z „ich” wiedźminem przez rysowników, muzyków, dziennikarzy, podobnie jak na wszelkie potknięcia językowe i pojęciowe tych zuchwalców. Pamiętam doskonale, jaką awanturę w fandomie wywołał swego czasu komiks stworzony przez Bogusława Polcha. Przecież tylu, ilu czytelników, tyle wyobrażeń postaci głównego bohatera, a tu nagle okazuje się, że nie zgadzają się one z wizją przedstawioną przez twórców komiksu. Podobne emocje wywoływała już sama kwestia obsady filmu. Gorąco było, gdy okazało się, że Geraltem zostanie Michał Żebrowski (jakkolwiek po pokazaniu pierwszych fotosów z planu protesty ucichły). Krzyk podniósł się o Grażynę Wolszczak w roli Yennefer. Spory toczyły się o to, co też powinno stać się wątkiem przewodnim fabuły filmu. Pomimo tych „trudnych” warunków, zaprawieni w bojach producenci (ze sławnym Lwem Rywinem na czele) doprowadzili realizację do szczęśliwego końca. Ustalono, iż motywy zaczerpnięte do filmu pochodzić będą tylko z pierwszych opowiadań o wiedźminie (mowa o „Granica możliwości”, „Wiedźmin”, „Mniejsze zło”, „Miecz przeznaczenia”, „Wieczny Ogień”, „Ziarno prawdy”). Zdjęcia trwały od lipca 2000 do marca 2001, czyli dość długo, ale pamiętać należy, że równolegle powstawał również materiał na serial telewizyjny (13 odcinków pokaże za rok TVP). Potem film montowano, udźwiękawiano i zgrywano efekty specjalne. Dziś wchodzi na ekrany, poddając się pod ostateczny osąd publiczności i fanów Sapka. Zanim jednak to nastąpi, „Wiedźmin” poddany został osądowi krytyków i na tym polu poniósł druzgocącą klęskę. I ja, jakkolwiek jestem oddanym czytelnikiem polskiej fantasy i z natury darzę dużą sympatią rodzimych filmowców za to, że w ogóle coś robią, do owego głoszącego czas pogardy chóru muszę się przyłączyć.

Najpierw o tym, co się udało, bo mimo wszystko „Wiedźmin” naprawdę ma czym się pochwalić. Nie zawiedli aktorzy. Michał Żebrowski jest wymarzonym Geraltem z Rivii, jego rola broni się sama. Ten sterany przygodami wzrok, poorana bruzdami twarz, powłóczysty płaszcz i długie białe włosy. Wygląd i aparycja, plus naprawdę dobra gra, dają świetnego pierwszoplanowego bohatera. Zamachowski jako Jaskier sprawdził się świetnie, ale tego akurat można było się spodziewać, w końcu nazwisko zobowiązuje. Podobnie kobiety – Ewa Wiśniewska w roli dumnej królowej Calanthe, Grażyna Wolszczak - czarodziejka o fiołkowych oczach i Anna Dymna jako matka Nenneke, u której z ran leczy się poharatany wiedźmin. Niestety, żadna z tych drugoplanowych postaci tak naprawdę nie zdążyła pokazać pełni klasy, gdyż po prostu w scenariuszu zabrakło na nie miejsca. Chociażby Yennefer – przecież pierwotnie wątek miłości wiedźmina i czarodziejki miał być przewodnim w całym filmie, a w sumie widzimy ich razem na ekranie piętnaście minut. Mimo wszystko nie można jednak odmówić filmowi gwiazdorskiej obsady. Nawet epizody zagrali znani aktorzy: Rafał Królikowski (Niedamir), Andrzej Chyra (rewelacyjny Borch Trzy Kawki), Marek Walczewski (pobożny rycerz Eyck). Przyczepić się można jedynie do dziecięcej roli małej Ciri, która nieco mechanicznie klepie swe teksty i bardziej pasuje do reklamy margaryny niż roli dziecka przeznaczenia.

Kolejny plus dla „Wiedźmina” to rewelacyjna oprawa techniczna. To chyba najlepiej przygotowana polska produkcja, jaką zdarzyło mi się oglądać. Zachwyca scenografia – plenery kręcono w Górach Świętokrzyskich, Karkonoszach i na poligonie w Kazuniu, zaś Cintrę i inne fantastyczne miasta z powodzeniem udają Kudowa, Malbork, Bolków, zamek w Gniewie i wiejskie skanseny. Wszystkie sceny zachwycają bogactwem rekwizytów – wozów, beczek, wszelakiej zbroi i elementów wojennego oręża. Podobnie kostiumy występujących postaci, które dopracowano z dużą dbałością o szczegóły. Wszystko to jest uwypuklane przez świetnie zakomponowane kadry. Operator kamery wykonał kawał dobrej roboty, nie zabrakło nawet fragmentów powiedziałbym lirycznych (np. falujące szuwary w czasie walki na bagnach). Niektóre sceny bardzo przypadły mi do gustu, po prostu wielokrotnie to, co widziałem na ekranie, było dokładnie tym, co widziałem oczyma wyobraźni w czasie lektury książek Sapkowskiego. Mam wrażenie, że nie jestem w tym jedyny, a to dobrze świadczy o wyczuciu reżysera i autora zdjęć.

Wyjątkowo trafnie dobrano też ścieżkę dźwiękową. Odgłosy tła są przebogate - słychać szum wiatru, chrzęst zbroi, świst miecza, bawiące się gdzieś w tle dzieciaki. Odpowiedzialny za muzykę instrumentalną Grzegorz Ciechowski ze smakiem zilustrował opowieść, łącząc rytmiczne bębny z elementami etnicznymi. Sugestywne kawałki muzyczne przeplatają się z balladami śpiewanymi przez Jaskra – Zamachowskiego. Całości laurki dla wykonania filmu dopełniają sceny walk, które koordynował mistrz aikido Jacek Wysocki. Co prawda pozostają nieco w tyle za hollywoodzkimi super-produkcjami pokroju „Przyczajony Tygrys, Ukryty Smok”, ale naprawdę jest na co popatrzeć, zaś pomysł z wyposażeniem wiedźmina w prawdziwą japońską katanę jest trafiony w dziesiątkę. W sumie więc wielkie brawa należą się ekipie technicznej – autorom scenografii i zdjęć, dźwiękowcom, charakteryzatorom, projektantom kostiumów. Dzięki temu „Wiedźmin” jest filmem niezwykle sugestywnym, w jego świat bardzo prosto jest „wejść” i oddać się w pełni pochłanianiu opowieści.

Niestety, w obrazie właśnie owa opowieść zawodzi, więc „wejście” może okazać się rozczarowujące. Podczas prac nad filmem co jakiś czas pojawiały się informacje, jakoby współpraca w trójkącie scenarzysta (Michał Szczerbic) – reżyser (Marek Brodzki) i producenci (Lew Rywin) nie układała się najlepiej. Podobno do końca nie mogli się porozumieć, co ma być wątkiem przewodnim całości. Jak już wspomniałem, początkowo miała to być miłość Geralta i czarodziejki Yennefer, jednak finalnie zdegradowano ją do roli epizodu, 10-sekundowego flashbacku wspomnień głównego bohatera. Koniec końców osią fabuły stała się historia poszukiwania Ciri, dziecka niespodzianki, które opatrzność przeznaczyła dla Białego Wilka.

W międzyczasie podobno przemontowano aż trzy różne wersje filmu, a z listy płac zniknęło nazwisko Szczerbica jako scenarzysty (na jego własne wyraźne życzenie). Efekt jest opłakany, bo tak naprawdę trudno powiedzieć, o co w „Wiedźminie” chodzi. Prawdopodobnie jest to efekt tego, iż nakręcono potwornie dużo materiału na serial (13 odcinków). Do filmu postanowiono wykorzystać wszystkie najlepsze kawałki, ale i tak wyszło tego o wiele za dużo. Po wielu skrótach film trwa w końcu „tylko” 130 minut. Na podobną przypadłość cierpiał swego czasu „Ogniem i Mieczem”, jednak w „Wiedźminie” owa fragmentaryczność posunięta jest do maksimum. W trakcie montażu pokaleczono opowieść, poszczególne jej fragmenty są pocięte niczym szlachtowane przez Żebrowskiego stwory. Miejscami wszystko nie trzyma się kupy, postacie znikają, nagle się pojawiają, dialogi ucinają się w pół wersu. Motywy, którymi kierują się bohaterowie wielokrotnie pozostają niejasne. Obawiam się, że jeśli ktoś nigdy nie czytał prozy Sapkowskiego, może mieć poważne kłopoty ze zrozumieniem fabuły. Symptomatyczne są też nagłe zmiany klimatu. Ktoś się śmieje, a chwilę później (ciach ciach ciach) ryczy z wściekłości. Poza tym autorzy chyba zapomnieli, że i serial, i film kinowy rządzą się swoimi prawami. W telewizji każdy odcinek to taki mini-film, ma swój punkt kulminacyjny. Zaś kinowy „Wiedźmin”, będący zlepkiem 13 potwornie okrojonych odcinków i kilku punktów kulminacyjnych, takiego głównego finału już nie ma. Bohater snuje się z miejsca do miejsca, wpada, walczy, wypada, gdzieś jedzie, walczy i nagle łup... happy end. Dlatego z kina możemy wyjść z uczuciem niespełnienia, zawiedzeni.

Spartaczony scenariusz, to właściwie jedyny zarzut, jaki można kinowemu „Wiedźminowi” postawić. Ale to zarzut dość podstawowy. O ile fabuła w powieściach Sapkowskiego zawsze stała pod znakiem najwyższej jakości, o tyle w kinowej adaptacji pozostawia wiele do życzenia. Oczywiście prawdziwi wielbiciele przygód Geralta z Rivii i tak pójdą do kina, chociażby z fanowskiego obowiązku. Tak poszedłem ja i nie uważam, żeby był to czas stracony. W tym filmie jest wiele plusów, ale fakt kompletnego „położenia” scenariusza jest nie do wybaczenia. Mam niejasne przeczucie, że serial, logicznie poskładany, nieśpiesznie opowiedziany, może być dużo lepszy. Poczekamy. Film się nie udał.

Piotr „Piotres” Stasiak

P.S. Niektórzy zapytają, co na to wszystko Sapkowski. Ano sprzedał prawa do ekranizacji, nie miesza się filmowcom do ich zawodu i spokojnie pisze kolejne książki. I bardzo dobrze – każdy powinien robić to, co mu wychodzi najlepiej. AS włada piórem. Robi to na szczęście znakomicie.

Premiera w Polsce – 9 listopada, dystrybucja w Polsce – Vision.