Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 7 listopada 2001, 15:29

autor: Piotr Stasiak

Planeta Małp – recenzja filmu

Reżyser Tim Burton, legenda niekomercyjnego Hollywood, zmierzył się z kultowym dziełem kina science-fiction. Wyszedł z tego film na wskroś komercyjny i obrzydliwie amerykański. Idąc na seans pamiętajcie o wzięciu pomidorów. A może raczej bananów...

Gdy na widowni zgasły światła i ucichł przejściowy szelest otwieranych torebek z czipsami, w uszach dźwięczały mi jeszcze słowa wprowadzenia, które zgromadzonym licznie w kinie Capitol dziennikarzom przekazał przedstawiciel polskiego dystrybutora filmu. „Obraz Burtona odniósł wielki sukces kasowy w Stanach, co jak mamy nadzieję, dobrze mu wróży w Polsce”. „Wróży mu to jak najgorzej” – skomentowała towarzysząca mi jak zawsze Muza (którą korzystając z okazji serdecznie pozdrawiam). I – niestety dla Burtona – Muza miała rację.

Oryginalna „Planeta Małp” powstała w roku 1968 na podstawie wydanej jeszcze wcześniej książki Pierre’a Boulle’a. Film był odpowiedzią kina s-f na aktualne problemy ówczesnego świata. W sposób metaforyczny przedstawiał konflikty rasowe, niekontrolowany rozwój technologii i zimną wojnę. Był ciętą satyrą i poważnym ostrzeżeniem dla ówczesnych widzów, którzy masowo nawiedzali kina, oczyszczając się przy okazji z wszechobecnego lęku przed atomową pieczarką. Na kontynuacje nie trzeba było długo czekać. I chociaż kolejne „Planety Małp” („W podziemiach Planety Małp”, „Ucieczka z Planety Małp”, „Bitwa o Planetę Małp” oraz dwa seriale telewizyjne) nie prezentowały już tak wysokiego poziomu artystycznego i głębi opowieści, konsekwentnie umocniły legendę, dodając tematowi swoistej otoczki kultowości.

Dzisiejsze Hollywood, wyjałowione z nowych pomysłów i spętane przez polityczną poprawność, czerpiąc pełnymi garściami ze swej chlubnej przeszłości, położyło w końcu swe chciwe łapska i na tym klasyku. Nakręcenia nowej „Planety Małp” podjął się Tim Burton, znany dotąd z ambitnych realizacji („Sok z żuka”, „Edward Nożycoręki”, „Jeździec bez głowy”), znakomitych pastiszów („Marsjanie Atakują!”) i kasowych superprodukcji („Batman”). Reżyser nie chciał jednak zrobić klasycznego remake’u. Wolał pokazać całą opowieść zupełnie od nowa - pomysł stary, ogólny zarys fabuły mniej więcej ten sam, zaś scenariusz, wątki, kostiumy, efekty specjalne i cała otoczka zaprojektowane od nowa. Zabieg ten miał ułatwić oglądanie wszystkim, którzy pierwowzoru nigdy nie widzieli ani widzieć nie mogli, w tym chociażby autorowi tego tekstu, który w 1968 miał dokładnie „-11” lat ;-). I faktycznie, do burtonowskiej „Planety Małp” podejść można tak jak do każdego innego filmu, na spokojnie, bez specjalnego przygotowania merytorycznego i ewentualnych uprzedzeń. Takoż i ja podszedłem, nastawiając się na przynajmniej przyzwoite kino s-f. Nazwisko reżysera i sama legenda do czegoś przecież zobowiązują.

Niestety „Planeta Małp” poważnie rozczarowuje. Przede wszystkim razi płycizna scenariusza, stojącego na poziomie typowego amerykańskiego widza (u nas to mniej więcej pierwsza klasa gimnazjum). Przyszłość, stacja badawcza gdzieś w okolicach Saturna, gdzie prowadzone są eksperymenty na burzach elektromagnetycznych. Do jądra kosmicznych huraganów wysyła się specjalnie przeszkolone małpy, czego nie może znieść jeden z ich treserów – młody i porywczy Leo Davidson (Mark Wahlberg znany m.in. z „Gniewu Oceanu”, reklam męskiej bielizny Calvina Kleina i sceny rapowej gdzie występował pod ksywką Marky Mark). Gdy wyjątkowo dorodny okaz elektromagnetycznej anomalii pogodowej porywa szympansa Prometeusza, bohaterski Leoś łamiąc rozkaz dowództwa wyrusza w wir przygody. Robi to, wykrzykując do mikrofonu patetyczny tekst „Nigdy nie każ małpie robić ludzkiej roboty”. Zgodnie z przewidywaniami, kosmiczna burza wciąga bohatera w swe objęcia, przenosi w inny wymiar czasoprzestrzenny, po czym ciska w stronę porośniętej tropikalnym lasem planety. Tam Leo trafia prosto w środek polowania na ludzi. Dumni przedstawiciele gatunku homo sapiens, ubrani w zniszczone łachmany, zmykają przed uzbrojonymi gorylami na koniach. Oczywiście bieganina nie na wiele się zdaje i nasz bohater po dłuższej chwili ląduje w małpim mieście, w domu szympansiego dygnitarza, gdzie zajmuje się sprzątaniem i posługiwaniem przy stole. Nie mija jednak nawet „filmowy” kwadrans, gdy wraz z grupką pobratymców podejmuję udaną próbę ucieczki za miasto, wzniecając przy okazji ludzką rebelię. Ucieka tak aż do obowiązkowo widowiskowego finału i napisów końcowych.

Wszelkie pozostałe wątki okrojono do minimum. Dosłownie jedynie je zarysowano, zdaniem lub dwoma dając do zrozumienia, że jakiś problem istnieje. Postacie są grubo ciosane i nie mają specjalnych problemów egzystencjalnych. Główny bohater nie wydaje się być specjalnie zaskoczony zaistniałą sytuacją. Jego dotychczasowy światopogląd legł przecież w gruzach, małpy zajęły ewolucyjne miejsce ludzi, zaś on dziarsko prze do przodu, nie zadając zbędnych pytań. Zagadnięty o to, kim jest, odpowiada z patriotyczną dumą „Kapitan Leo Davidson, flota powietrzna Stanów Zjednoczonych” (brakuje mu tylko t-shirta z napisem „Born in the USA”). Rys wszystkich postaci jest zresztą porażająco sztampowy. Leo jako główny bohater przypomina setki porywczych i przystojnych głównych bohaterów którzy byli, są i będą w historii kina. Jego drużyna sprawia wrażenie wziętej wprost z internetowego poradnika „Jak napisać wzorcowy Hollywoodzki scenariusz”. Blond piękność (wątek miłosny) i jej bohaterski ojciec, który ginie w słusznej sprawie, małpi kupiec (wątek komediowy), wreszcie Helena Bonham Carter jako szympansica walcząca o prawa ludzi na planecie małp. Scenarzyści zaprzepaścili wielką szansę, jaką daje odwrócenie ewolucji, zderzenie kultur i cywilizacji. Zamiast zgrabnych odniesień do naszej rzeczywistości mamy płytkie dowcipy, polegające na umieszczeniu człekokształtnych w sytuacjach z życia codziennego ludzi (małpa zdejmująca sztuczną szczękę i perukę, romantyczna kolacja przy świecach, pawiany grające w kosza itp.). Jednak ani płycizna scenariusza, ani nieciekawe, papierowe postacie nie są tym, co razi w filmie Burtona najbardziej. Najgorsza jest jego totalna przewidywalność. Widz cały czas wyprzedza akcję o krok, wie co Leo zobaczy za rogiem, wie kiedy padnie śmieszny tekst i wie, jak to wszystko się skończy. Po prostu „Planeta Małp” nie potrafi niczym zaskoczyć, a przez to nie fascynuje i nie wciąga.

Aby oddać twórcom sprawiedliwość, po tej beczce dziegciu, należy się im też łyżka miodu. Bo od strony wykonania nie można filmowi wiele zarzucić. Tim Burton ma swą specyficzną poetykę, własny sposób obrazowania świata i budowania nastroju. Muszę przyznać, że bardzo mi on odpowiada i wielokrotnie oglądając „Planetę Małp” ten niezwykły klimat wyczuwałem. Niezatarte wrażenie robią same małpy, czyli aktorzy przebrani w kostiumy i po wielogodzinnych sesjach z charakteryzatorami. Praktycznie trudno jest pod maskami dojrzeć prawdziwych ludzi. A co najciekawsze, wszyscy oni zachowują się niczym człekokształtni. Tim Roth jako demoniczny generał Thade skacze, pokrzykuje, wspina się, wymachuje przydługimi rękami. Artyści pod okiem Burtona po prostu zezwierzęcieli. Równie dobre wrażenie robi scenografia. Małpie miasto, wybudowane specjalnie dla potrzeb filmu w studiach w Los Angeles to prawdziwa, tętniąca życiem metropolia, pełna zajętych codziennymi sprawami mieszkańców, a przy tym porośnięta lianami, strzelistymi paprociami i całą masą tropikalnej roślinności. Małpie domy wyposażono bogato w dziesiątki przedmiotów i tkanin. Naprawdę widać, że ludzie od dekoracji się napracowali i efekt jest tego wart. Na pochwałę zasługują również pozostałe plenery, które dobrano dla scen finałowych. Kręcone na brzegach wyschniętego Jeziora Powella w Arizonie, w Dolinie Śmierci czy u stóp wulkanu Kilauea na Hawajach naprawdę sugestywnie przedstawiają krajobrazy jak nie z tego świata.

Maesteria techniczna nie może jednak zastąpić w kinie dobrej historii. Takiej, w której zżywamy się z bohaterami, zastanawiamy, jak się to wszystko zakończy i dzięki inteligentnym zabiegom scenarzystów czujemy się wciągnięci w fabułę na poziomie. W „Planecie Małp” postacie są beznamiętne, akcja przewidywalna, a scenariusz infantylny. Tim Burton chciał zrobić film dla szerokiej widowni i to mu się udało. Ze szkodą dla filmu. Dla własnego nazwiska również. I prawdopodobnie ze szkodą dla legendy kina science-fiction, jaką jest pierwowzór z roku 1968. Dlatego na remake „Planety Małp” możecie się wybrać na własne ryzyko.

Piotr „Piotres” Stasiak

P.S. Sądząc po ostatniej scenie, jest duża szansa na „Planetę Małp 2”. O zgrozo.

Film miał premierę 26 października, dystrybucja w Polsce – Syrena Entertainment Group

Prawa do zdjęć posiada Syrena Entertainment Group