Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 10 czerwca 2008, 17:21

autor: Borys Zajączkowski

Myśli nieprzemyślane - Latanie za Grami: Los Angeles

Przez trzy kolejne „pododcinki” MNP pokażę Wam trochę zdjęć i opowiem kilka historii, które nie znalazły się dotychczas na GOL-u, ponieważ same w sobie wiele wspólnego z grami nie mają. Ot, powstały przy okazji.

Oj, nawarstwiło się ostatnimi miesiącami służbowych wyjazdów, delegacji, wizyt w odległych zakątkach Ziemi – nie owijając w bawełnę: latania. Doszło do tego, że coraz ciężej znaleźć w redakcji takiego, który zechce łaskawie zapakować się do samolotu – opcja pozostawienia korespondentów w co gorętszych punktach globu (Londyn, Los Angeles) jawi się nie pozbawiona sensu. Również sensu finansowego. Rynek gier komputerowych i konsolowych kwitnie, latanie staje się coraz to mniej kosztowne, mocna złotówka i słaby dolar uświęcone latami proporcje dodatkowo zmieniają na naszą korzyść, a globalne imprezy targowe tracą na znaczeniu. Ja na przykład w ciągu ostatnich 3 miesięcy odwiedziłem dwukrotnie Londyn, i po razie: Paryż, San Francisco, Los Angeles i Vancouver, a była to przecież ledwie część redakcyjnych delegacji.

Wiele osób w redakcji serdecznie ma dość takiego trybu nie tylko pracy, ale i życia, bo nie idzie zamknąć w 8-godzinnym etacie 20-godzinnego lotu, przeplatanego pokładaniem się na lotniskowych terminalach. Co gorsza, takie wyjazdy przeważnie nie pozostawiają czasu na zwiedzanie, z rzadka pozwalając choćby odpocząć po podróży. Bywa, że człowiek wybiega z lotniska do taksówki, w hotelu zdąży się umyć, sprawdzić naprędce, czy długopis pisze, czy w kamerze jest kasetka i biegiem na prezentację takiej a takiej gry. Ale wiecie co... ja to lubię. I chociaż długo nie zapomnę 8 godzin umierania na lotnisku we Frankfurcie, rozstrojów żołądka po obrzydliwym cateringu, czy kładzenia się spać nawet po ponad 30 godzinach od wstawania, lubię pojawiać się w różnych miejscach na kuli ziemskiej. Bo jak bardzo nie byłoby czasu, przy odrobinie organizacji tudzież planowym spóźnieniu się na odprawę, przeważnie udaje się wyskrobać chwilę na spacer.

Dlatego przez trzy kolejne „pododcinki” Myśli nieprzemyślanych nie będę narzekał na to, jak bardzo służbowe podróże są męczące – pokażę Wam trochę zdjęć i opowiem kilka historii, które nie znalazły się dotychczas na GOL-u, ponieważ same w sobie wiele wspólnego z grami nie mają. Ot, powstały przy okazji. Zaczniemy od Los Angeles, w którym znalazłem się po raz piąty, tym razem z wizytą w Neversofcie, na prezentacji Guitar Hero 4. Ten pobyt w Mieście Aniołów tym się różnił od poprzednich, że miałem dość czasu dla siebie, a ponadto dobrze wiedziałem, na co chcę go przeznaczyć.

O tym, że Los Angeles generalnie mi się nie podoba, pisałem mniej więcej rok temu w Mitach Los Angeles – świetny klimat i ładna okolica, ale przeważnie brzydkie miasto, niesmaczne jedzenie i kiepskie piwo. Jest jednak tam coś, co naprawdę warto zobaczyć – ba! warto tam niejeden dzień spędzić od rana do wieczora. To coś, to Universal City – absolutnie wyjątkowy zestaw zabaw dla dzieci i dla dorosłych. Można tam przejść się do kina, przejechać rollercoasterem, nieźle zjeść, a nawet zajrzeć do irlandzkiego pubu. 8 godzin, przez które to wesołe miasteczko jest otwarte, to stanowczo za mało, by nacieszyć się wszystkim, co ma do zaoferowania.

Jest do Universal City kawałek drogi od centrum. Przy czym „kawałek” w kategoriach amerykańskich miast oznacza kilkadziesiąt kilometrów. Taksówki do najtańszych nie należą, a taksiarze chętnie naciągają ustawowe stawki za kurs – dobrze jest nauczyć się poruszać po LA za pomocą skromnego metra oraz rozbudowanej sieci autobusowej. Za dzienny bilet na miejską komunikację trzeba dać 5 dolarów. Czyli 10 złotych z hakiem.

Bilet do Universal City kosztuje 64 dolary. Nie jest to mało, zważywszy jednak, że w tej cenie znajduje się wstęp na wszystkie możliwe atrakcje, wart jest swojej ceny. Dodatkowo, jeśli zamierzamy się na miejscu odżywiać, możemy nabyć za 20 dolarów swego rodzaju karnet na jedzenie. Nie daje on wstępu do absolutnie wszystkich knajp i pubów, niemniej głodni ani spragnieni dzięki niemu nie będziemy.

A wewnątrz... kilka rollercoasterów, kina, o których powiedzieć, że są trójwymiarowe, to dużo za mało, przedstawienia, scenerie z filmów, knajpy stylizowane na irlandzkie, meksykańskie czy... jaskiniowe. A każda atrakcja wyprowadza uczestników do tematycznego sklepu, w którym na gorąco mogą nabyć dowolne gadżety, za dowolną kasę.

Niestety nie wszędzie da się robić zdjęcia, z prozaicznego powodu: spora część atrakcji polega na oblewaniu publiczności wodą – przy 30 stopniach nikomu się z tego powodu krzywda nie dzieje, ale jak wiemy z drugiego Space Quest’a, elektronika wody nie lubi.

Ten sympatyczny pub znajduje się na rogu Notting Hill i Baker Street. To jedyne takie miejsce na planecie, w którym te dwie ulice się krzyżują.

Grill firmowany przez rodzinę Flintstone’ów.

A tak wyobrażam sobie prawdziwie meksykańską knajpę usytuowaną na bezludziu. ;)

Na dobry początek wybrałem się do Jurrasic Parku. Wagonikami o (chyba) sześciu rzędach, mieszczących po cztery osoby wjechaliśmy rzeką pomiędzy dinozaury. Przewodnik oprowadzał naszą wycieczkę po parku, objaśniał tryb życia przyjaznych gadów, które wyciągały do nas wielgachne łby, dopóki coś poszło nie tak. Z głośników zaczęły wydobywać się krzyki, wypływając ze skalnego tunelu dostrzegliśmy łuk elektryczny skaczący po rozerwanym ogrodzeniu, wrak samochodu spadł ze skały prawie że na nas, zaczęły nas atakować dinozaury zdecydowanie mniej przyjazne, z raptorami włącznie.

Potem przejazd przez fabryczną część kompleksu, rury pękające nad głową, dinozaury wybijające dziury w ścianach i w suficie, a na koniec dramatyczna ucieczka. Na tę byłem przygotowany, bo przed wejściem robiłem zdjęcia ludziskom wyjeżdżającym z Jurrasic Parku. Nie wiedziałem tylko, z jak wysoka i pod jakim kątem wagonik wpada do stawu, więc przezornie aparat schowany w futerale trzymałem pod sobą, od wnętrza wagoniku. Okazało się, że wagonik spada do wody z dziesięciu metrów, pionowo.

Następnie udałem się na rollercoaster pt. Zemsta Mumii (sponsorowany przez Volkswagena, jak widać na zdjęciu). Filmu nie darzę szczególną sympatią, niemniej półgodzinna kolejka zapowiadała niezłą jazdę. Zresztą nie nudziłem się czekając. Najpierw olałem schowki na co cenniejsze przedmioty, uznawszy, że dam sobie radę z niezgubieniem aparatu, niemniej za chwilę zacząłem tracić tę pewność, gdy co chwilę wpadały mi w oko ostrzeżenia: to jest bardzo szybki rollercoaster, kobietom w ciąży nie wolno, dzieciom poniżej metra-ileś nie wolno. Gdy przemaszerowałem labirynt podziemnych korytarzy, zobaczyłem wagoniki – te były lepsze niż w Jurrasic Parku: olbrzymie zagłówki obejmujące głowę zapowiadały niezłe przyspieszenia. Na dodatek zabezpieczenie zaciągane na pas nie dało się odsunąć samodzielnie – musiała to robić obsługa. Zresztą, co tu gadać, w moim rzędzie nie zapięło się ono do samego końca, bo upchnąłem pod nim przezornie aparat – człowiek z obsługi dostrzegł to i dopchnął je. Zapowiadało się nieźle.

I było nieźle, bo ktoś wpadł na pomysł, żeby zrobić rollercoaster po ciemku. Przejechaliśmy przez jedną-drugą salę wypełnioną kosztownościami tudzież straszydłami, a potem pod sufitem pojawiła się mumia Imhotepa i powiedziała: „teraz wasze dusze są moje”, czy coś w ten deseń i nikt nie zauważył, że grunt pod wagonikami się urywa. W kompletnej ciemności polecieliśmy pionowo w dół – z kilkanaście metrów może. Potem szereg mocnych przyspieszeń wte i wetwe, trupy ze świecącymi oczami wyskakujące na nas głównie po to, żeby nam uzmysłowić, że lecimy sto na godzinę jak nic, a potem ostre hamowanie przed ścianą. Skarabeusze wypełzające na ściany, skarabeusze chodzące po naszych nogach i... jedziemy do tyłu. Spadanie na plecy w całkowitej ciemności – polecam. Na koniec kolejne hamowanie i pstryk! zdjęcie całego wagonika, które można było nabyć po wyjściu. Za jedyne 20 dolarów. Gdyby było 10, to może bym się skusił. Ale za 20, to sam sobie zrobię zdjęcie, na którym mi się micha nerwowo śmieje. ;p

Poszedłem również na dwa seansy do kina. Na Terminatora i na Shreka – filmy przygotowane specjalnie dla tej konkretnej sali kinowej – jeśliby starać się umiejscowić je na siłę w znanej fabule, wyszłoby coś jak Terminator 2,5 oraz Shrek 1,5.

Seans Terminatora poprzedza przydługie przywitanie w „fabryce jutra”, w czasie którego Sarah Connor włamuje się na wizję i każe uciekać. Nie uciekamy jednak, tylko potulnie wchodzimy na salę, w której zajmujemy miejsca w fotelach. Oglądamy prezentację skuteczności nowych terminatorów – wielkich robotów, które wyłaniają się z postumentów rozstawionych wokół sali – a za chwilę show się zaczyna. Trzy olbrzymie ekrany kinowe – z przodu i po bokach – publiczność w okularkach polaryzujących, ale to jeszcze nie wszystko.

Oglądamy swoisty miks trójwymiarowego filmu z biegającymi po scenie aktorami. Widzimy motor wjeżdżający w ekran i jadący po nim dalej. Terminator walczy z gigantycznym pająkiem z płynnego metalu, zamraża go i strzela doń, a wówczas wszyscy dostajemy po twarzach wodą. Finałowa eksplozja spowija zaś całą salę w chmurze pary wodnej, a fotele spadają o kilka centymetrów, żebyśmy lepiej siłę wybuchu poczuli.

Na Shreku było zdecydowanie mniej futurystycznie, niemniej równie dramatycznie – tam fotele tańczą przód-tył i na boki, dzięki czemu gdy powóz przeskakuje nad przepaścią, czujemy i nie najdelikatniejsze wybicie, jak i średnio miękkie lądowanie (okularki 3D cały czas na nosie). ale najbardziej chyba pomysłowy jest moment, w którym Osioł wącha kwiatek – a wącha go o kilkanaście centymetrów od naszych twarzy, gdziekolwiek byśmy nie siedzieli. (Kto jeszcze nie odwiedził IMAX-a, polecam). I wtedy kicha, a my zostajemy opryskani po twarzach wodą z pompek zamontowanych w poprzedzających fotelach. Za pierwszym razem śmieszy jak stodziesięć.

Na koniec dnia udałem się na Wodny świat – odgrywane co półtorej godziny przedstawienie na jedynej w swoim rodzaju scenie teatralnej, na której raczej pływa się po wodzie, niż porusza na nogach.

Tak na oko wchodzi tam za jednym zamachem 1000 osób, rozsadzanych w trzech sekcjach ławek. Ja usadowiłem się w środkowej, na wprost sceny, na tyle wysoko i daleko od wody, żeby być w stanie robić zdjęcia niezależnie od stopnia zawilgocenia niższych rzędów.

Zanim spektakl się rozpoczął odbyła się swoista prezentacja crowd controll. Przed środkową sekcję widowni wyszedł człowiek ubrany we właściwe dla Wodnego świata łachmany i przykazał: „jak machnę ręką, wszyscy krzyczycie: hej!”. Machnął ręką i krzyknęło może kilka osób z kilkuset. Człowiek zrobił zirytowaną minę, zaczerpnął z basenu wiadro wody i lunął na widownię – po tym wszyscy jak jeden darli się z całych sił. Drugi wyszedł przed prawą sekcję i zanim do niej przemówił, wylał na nią wiadro wody, żeby się upewnić, że wszystko będzie działać. Trzeci, po lewej stronie, już nawet nie musiał po wiadro sięgać, taką miał wyćwiczoną widownię od strzała. I zaczęła się rywalizacja: czyja widownia lepiej działa. Było to bardzo śmieszne, ale wówczas jeszcze się bałem sięgać po aparat, bo chłopaki takie prędkie były do sięgania po wiadra wody, że hej.

A spektakl fajny. Walka o sztuczny atol trwała dobre pół godziny. Były łodzie, skutery, narty wodne i armatki na wodę. Były wybuchy i jazdy na linach. Była w końcu finałowa rozprawa, zestrzelony samolot oraz happy end.

I zrobiło się późne popołudnie, a Universal City zamykają o 6 p.m. Zobaczyłem może połowę, może jedną czwartą tego, co to miasteczko ma do zaoferowania, a i tak moje sprawozdanie jest okrutnie skrótowe. Wiem jednak, co będę chciał zrobić, jeśli jeszcze się kiedyś zdarzy, że goszcząc w Los Angeles zostanie mi nieco czasu na własny użytek – przejadę się raz jeszcze do Universal City. Tym bardziej że nowy rollercoaster – The Simpsons – wydawał się być na ukończeniu.

W następnym odcinku MNP, pokażę Wam kilka zdjęć z Vancouver, z miejsca, w którym ośnieżone góry wpadają do Pacyfiku. Minicykl zakończy fotostory z Luwru, do którego wprawdzie mnie z piwem nie wpuścili, ale też było wesoło.

Borys „Shuck” Zajączkowski

Powiązania do myśli