Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 11 lipca 2005, 12:47

autor: Patrycja Rodzińska

Wojna Światów - recenzja filmu

Druga ekranizacja klasycznej powieści Wellsa budzi niepokój, ale budzi również kontrowersje. Nie jest to oczywiste, czy mamy do czynienia z filmem dobrym, czy z filmem niedokończonym. Obejrzeć go jednak należy.

Ameryka, rok 1938. Ostatnia niedziela października. Dzieciaki wycinają Halloween’owe dynie. Z głośnika radia sączy się cichutko koncert Ramona Raquello. Ten dzień nie różniłby się niczym od innych, gdyby coniedzielnej ramówki stacji CBS nie przerwało kilka komunikatów zainscenizowanych tak, by do złudzenia przypominały relację na żywo inwazji Marsjan na USA oraz całkowitego zniszczenia Nowego Jorku.

Kilka stanów wschodniego wybrzeża ogarnia popłoch. Zdezorientowani i ogarnięci paniką ludzie dzwonią na policję, uciekają z miast, chronią się w swoich piwnicach, kościołach, krzyczą: „koniec świata”. Nie, nie, to tylko „Wojna Światów” – słuchowisko radiowe Orsona Wellesa. Pomysł przeniesienia akcji z wiktoriańskiej Anglii do współczesnej Ameryki okazał się przedni, choć możliwe, że sam pomysłodawca nie do końca zdawał sobie sprawę z konsekwencji (straty oszacowano na 750 tys. dolarów) tego niezapomnianego słuchowiska, które spotkało się z chłodnym przyjęciem samego autora „Wojny Światów”, Herberta George’a Wells’a, a na okrasę skończyło się śledztwem FCC – Federalnej Komisji Komunikacji. (taka nasza KRRiTv).

Ojciec „Wojny Światów” Herbert George Wells oraz Orson Welles (panowie nie byli spokrewnieni).

Taka histeria nie mogłaby wziąć się z przysłowiowego powietrza. Zaryzykuję nazwanie Wojny Światów papierkiem lakmusowym naszych lęków.

Gdy w 1898 H.G. Wells pisał jedną z najistotniejszych powieści science-fiction, tuż pod nosem Imperium Brytyjskiego Niemcy umacniały swoją pozycję militarną. Zanim Orson Welles wyemitował swoje słuchowisko, poprzedziły go m.in. niemieckie zbrojenia, atak Japonii na Chiny, aneksja Austrii, czy żenująca konferencja w Monachium, podczas której premier Chamberlain pozwolił Hitlerowi wejść sobie na głowę.

Pierwsza ekranizacja Wojny Światów wyszła spod ręki Georga Pal’a (tak, to ten pan od Wehikułu Czasu i Tomcio Palucha) w 1953 roku, a zatem w dobie zimnej wojny i niezwykle napiętej atmosfery pomiędzy USA a ZSRR.

2005 rok. Wojna w Iraku. Nowy Jork. Madryt. Londyn. Najbardziej globalnym z globalnych naszych czasów jest strach. Na ekrany wchodzi Wojna Światów Spielberga według powieści Wellsa. Wybierając się na nią nie miałam większych oczekiwań. Bez uprzedzeń. Bez recenzji wielkich krytyków, które tak często sprowadzają się do zrobienia „A fee”. Sama tez potrafię pogderać.

Idąc na ten film należy wziąć pod uwagę jedną poprawkę – to film Spielberga, reżysera o nieprzeciętnej wyobraźni i wrażliwości (do tej pory ocham i acham nad Imperium Słońca), aczkolwiek reżysera, którego produkcje nie mogą być dobre. Muszą zostać superprodukcjami, które przyciągną do kin miliony ludzi i jeszcze więcej milionów papierowych banknotów.

Po seansie, przeżyłam coś na kształt deja vu własnych wrażeń, porównywalnych z tym, co miałam „przyjemność” poczuć po wystawie Obrazy Śmierci. Było w tym coś z lekkiego szoku i osłupienia. Zdjęcia długoletniego współpracownika Spielberga, Janusza Kamińskiego epatują brutalnym realizmem. Brutalnym, aż do bólu. Zdjęcia plus efekty specjalne w połączeniu z kompozycjami Johna Williamsa – robią wrażenie.

Ale tuż po zakończeniu projekcji czuję niedosyt. Zdecydowany niedosyt. Film wydaje mi się zbyt krótki. Urwany w trzy czwarte. I ten happy end... ale to akurat amerykańskiemu filmowi można wybaczyć.

Spielberg podąża śladami Georga Pal’a, który przeniósł akcję swojej Wojny z XIX-wiecznej Anglii do współczesnych mu Stanów Zjednoczonych. Co jeszcze łączy te dwa filmy? W Spielbergowskiej wersji w rolę teściów Toma Cruise’a, a więc dziadków Rachel i Robbiego wcielają się główni odtwórcy Wojny Światów z 1953 roku – Ann Robinson oraz Gene Barry. George Pal osadził akcję w Kalifornii. Steven Spielberg przerzuca ją na wschodnie wybrzeże, do New Jersey.

Reżyser zostawia nas sam na sam z Rayem Ferrierem (Tom Cruise), w chwili kiedy kończy swoją zmianę przy rozładowywaniu ładunków porcie. Ray trudni się obsługą podnośników. Raczej mało spolegliwy i ostrożny. Prowadzi samochód, jak gdyby nie obchodziło go, czy dojedzie w jednym kawałku do domu, w którym na stole kuchennym zamiast tostów i konfitury leży rozłożony na kawałeczki silnik, a w swojej lodówce mógłby z powodzeniem założyć ZOO.

Facet po przejściach. Rozwód, dwoje dzieci: nad wyraz dojrzała psychicznie, na pierwszy rzut oka 10-letnia córka Rachel (Dakota Fanning) oraz nastoletni syn Robbie (Justin Chatwin), który nie kryje się ze swoją pogardą wobec ojca, a weekendowy pobyt u Ray’a traktuje jako zło konieczne. Nie przesadzę pisząc, ze Ray wie więcej o silniku swojego sąsiada, aniżeli o własnych dzieciach.

A propos Ray’a i Rachel, odnoszę wrażenie, że Tom Cruise na planie był, a mała Dakota Fenning rzeczywiście grała. Może po 20 filmach, Tomowi wystarczy „być”, a może był to misterny plan reżysera, dla którego Cruise stanowił tylko fragmentem większej układanki.

Plusem filmu jest niewątpliwie fakt, że pomimo całej widowiskowości, Spielberg nie zaserwował drugiego Dnia Niepodległości, ani Armageddonu z bohaterem pływającym w gulaszu amerykańskich symboli, który nie tracąc głowy ratuje świat.

Nie chcę nazywać Ray’a bohaterem. To nasuwa jednoznaczne skojarzenia. Jest główną postacią, a zaraz częścią tłumu, bezbronną ofiarą jak miliony innych ludzi. Jesteśmy widzami właśnie z tej perspektywy. Widzimy i wiemy tyle, ile wie i widzi Ray. Ray boi się, traci głowę. Chce przeżyć i nie pozwolić przerobić siebie i swoich bliskich na nawóz – w dosłownym tego słowa znaczeniu. A na równi z obcymi musi strzec się zdziczałego tłumu, który w tak ekstremalnej sytuacji jest zdolny do wszystkiego. Zasady, etyka i solidarność międzyludzka pryskają jak bańka mydlana. Obcy degradują ludzi do roli pluskiew skrywających się w ciemnych, klaustrofobicznych piwnicach. W ekstremach krystalizują się charaktery, wypełzają patologie.

Pod warstwą widowiskowej opowieści Spielbergowi udaje się przemycić niemały wachlarz naszych zachowań i bolączek, jak kulejące więzi, których bez traumy nie potrafimy tak często zmienić czy w ogóle nawiązać.

Kosmici Spielberga nie mają nic wspólnego ze słodkim E.T., ale z drugiej strony nie przerażają, aż tak bardzo, ani nie dominują fizycznie czy intelektualnie nad człowiekiem jak Predator, czy Obcy Ridley’a Scotta. Najeźdźcy są bezlitośni. Urządzają gestapowskie łapanki i obracają w pył wszystko, co tylko przypomina ludzką istotę. Jednak bez swoich ogromnych Trójnogów zdają się być nieporadni, a ich sylwetki wątłe. Można by się w nich doszukiwać czegoś ludzkiego – swoje machiny tworzą na swój własny kształt, a zbyt pewni siebie popełniają błąd, który przesądza o ich klęsce.

Nie napiszę już nic więcej poza tym, że film zdołał się wybronić i w klasie SF można go bez obawy nazwać filmem dobrym, a jednocześnie w pozytywnym znaczeniu tego słowa „innym”. Nie napiszę już nic więcej, bo cytując Vonneguta – „cóż można napisać o masakrze?”

Patrycja Rodzińska