Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 9 grudnia 2003, 11:24

autor: Krzysztof Marcinkiewicz

S.W.A.T. - recenzja filmu

Nazywając rzeczy po imieniu – SWAT to synonim zmarnowanego potencjału. Nie oznacza to jednak, że film jest zły. Wręcz przeciwnie, ogląda się go miło, łatwo i przyjemnie...

Spis treści

Wielkie nadzieje w konfrontacji z rzeczywistością

Inna sprawa dotyczy dwójki aktorów, którzy słyną z ról twardych postaci – mowa o LL Cool J i Michelle Rodriguez. Ten pierwszy zaszufladkował się do tej kategorii po Męskiej Grze Olivera Stone’a, zaś Michelle... cóż, ona od początku grała twarde kobiety (Szybcy i Wściekli, Resident Evil). Co więc jest z nimi nie tak w SWAT? Nic, prócz tego, że scenariusz, ani reżyser nie wykorzystali ich potencjału. LL Cool J ma swoją scenę w pościgu za kryminalistą – przynajmniej można go było zobaczyć w ciekawej akcji. Michelle natomiast nie ma nawet takiej sekwencji. Poznajemy ją w szpitalu, kiedy jest opatrywana przez lekarzy. Chwilę wcześniej widzimy dwa razy większego od niej bandytę, którego Rodruguez sprała na kwaśne jabłko. W całym filmie te dwie postacie zlewają się z tłem. Choćby i aktorzy nawet chcieli, to nie byli w stanie się pokazać z żadnej strony. Oni stanowią wyłącznie tło dla Farrela i po części Jacksona. Niewykorzystanie potencjału tej dwójki to jedna z większych tragedii scenariusza. Tak naprawdę każdy mógł wcielić się w te postaci, a wybrani aktorzy nie musieli nawet się starać, aby dobrze wypaść przed kamerą. Ich role ograniczają się wyłącznie do obecności w zespole u boku postaci Farrela. To wszystko.

Jest jeszcze TJ McCabe, w którego wcielił się znany ze Stowarzyszenia Umarłych Poetów Josh Charles. Niedoceniony przez Hollywood aktor próbował w SWAT ratować swoją, popadłą w stagnację telewizyjnych seriali, karierę. Wciela się w postać, po której już od pierwszych minut wiemy czego się spodziewać – to będzie zdrajca i sabotażysta w zespole! Tak naprawdę miał on chyba najtrudniejszą rolę w filmie i tylko on tak naprawdę się do niej przyłożył. Cała reszta po prostu odbębniła swoje. Oprócz niego pozytywne wrażenia zostawia po sobie Olivier Martinez, który w amerykańskim (czyt. światowym) kinie zadebiutował u boku Richarda Gere w Niewiernej. Martinez wciela się w rolę międzynarodowego mafioso, który właśnie przejmuje władzę po swoim zamordowanym ojcu. Oczywiście aktorsko nie odbiega od standardu SWAT – ale on pomimo swojej pięknej buźki musi nią jeszcze manipulować, aby ogłupiać tępe pracownice lotniska, czy policjantki z drogówki. Niepozorny z wyglądu potrafi przemienić się w żądną krwi bestię, która nie zawaha się zabić każdego, kto stanie mu na drodze. Zdecydowanie postaci w które wcielili się Olivier Martinez i Josh Charles to dwie najlepiej zagrane role w całym filmie.

SWAT podzielony jest na trzy części. Pierwsza to przedstawienie dramatu głównego bohatera – Jima Streeta, który musi dokonać wyboru czy sprzedać swojego kilkuletniego partnera i wrócić natychmiast do służby, czy pozostać lojalnym i po prostu odbębnić nałożoną na niego karę. Swoją drogą jest to ciekawe, że gliniarze odpowiedzialni za postrzał zakładnika nie zostają wydaleni ze służby, tylko zdegradowani. Zresztą Gamble nie ma ochoty na żadne kary i rezygnuje ze służby. Nim ten prolog dobiegnie końca wiemy już, że to właśnie partner Streeta będzie jego głównym oponentem w wydarzeniach, które nastąpią za jakiś czas.

Druga część filmu to trening. Zdecydowanie jest to najlepsza część filmu, która w dodatku bardzo zgrabnie została przedstawiona widzom. Najpierw obserwujemy selekcję i rekrutację najbardziej zadziornych gliniarzy, których Hondo chce mieć w swojej drużynie. Poznajemy ich w akcji, a następnie obserwujemy jak wygląda proces szkolenia. Co prawda na siłę wprowadzono wątek byłej dziewczyny Streeta, która okazuje się być młodszą siostrą jednego z członków drużyny SWAT – Boxera. Z początku zniechęceni do siebie, na końcu stają się prawdziwymi kumplami. Schemat powielany już w milionach filmów, na szczęście nie jest tutaj mocno eksploatowany, przez co stał się zjadliwy dla widza.

Zanim w filmie pojawi się czarny charakter – Alex Montel, grany przez Martineza i nim wpadnie w ręce policji, która dopiero po pewnym czasie zdoła ustalić jego prawdziwą tożsamość, trening drużyny Hondo zdąży dobiec końca. Zakończy się on całkiem niezłą akcją próbną z terrorystami, którzy przejęli samolot. Identyfikacja złoczyńcy następuje dzień po tej akcji – relaksujący się gliniarze zostają wezwani przez pagery. Ubierają się i w zwolnionym tempie maszerują korytarzem na odprawę. Fakt, że jest to oklepana i żenująca gloryfikacja policjantów ze SWAT, ale na szczęście nie jest na siłę przeciągana.