Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM

Dying Light Publicystyka

Publicystyka 18 grudnia 2014, 15:57

autor: Luc

Testujemy Dying Light – pierwszy hit 2015 roku?

Choć wydawać by się mogło, że w grach z zombie widzieliśmy już wszystko, okazuje się, że wciąż jest miejsce na odrobinę innowacji. Dying Light miesza sprawdzone pomysły z nowościami i trzeba przyznać, że wychodzi mu to zaskakująco dobrze.

Chyba wszyscy pamiętamy poruszający trailer pierwszego Dead Island – dramatyczne sceny, pełne emocji ujęcia i przygnębiająca nuta w tle wystarczyły, aby o Techlandzie zrobiło się głośno na całym świecie. Choć gra może i nie do końca była tym, czego wszyscy się spodziewali, nieskomplikowana sieczka pośród rzeszy nieumarłych znalazła jednak swoich zwolenników. Koncept należało jeszcze mocno rozwinąć, ale solidna podstawa była już gotowa. Efektów jej ewolucji nie zobaczymy wprawdzie w kolejnej odsłonie Dead Island (ta trafiła bowiem do innego studia), lecz Techland nie zamierzał rezygnować z tematyki, w której wyjątkowo dobrze się czuje. I w taki oto sposób usłyszeliśmy o Dying Light. W nieco ponad miesiąc przed premierą mieliśmy okazję sprawdzić, jak ów tytuł się prezentuje i ile z intrygująco brzmiących pomysłów faktycznie z powodzeniem zaimplementowano.

Agent do spraw wirusowych

Początek historii, którą obserwujemy w Dying Light, wydaje się do bólu klasyczny – kilka tygodni wcześniej w jednym z miast wybucha tajemnicza epidemia, która przemienia ludzi w bezmózgie bestie. Kto za tym stoi i jak leczyć wirusa nikt oczywiście nie wie, państwowe władze decydują się więc otoczyć metropolię potężnym murem odcinając jej mieszkańców od reszty świata. Prace nad szczepionką co prawda trwają, jednak jak do tej pory nie przyniosły one żadnego skutku. Jakby tego było mało, jedyną pomocą, na jaką stać społeczność międzynarodową, są regularne zrzuty z pożywieniem oraz lekarstwami spowalniającymi objawy zarazy. Pośród politycznych i wojskowych liderów trwa debata nad nuklearnym zrzutem na teren miasta i choć Globalny Resort Epidemiologiczny – odpowiedzialny za prace nad serum – przekonuje, iż wciąż istnieje inne wyjście, rozlew krwi może okazać się jednym rozwiązaniem. W tej wyjątkowo ciężkiej sytuacji, do akcji wkracza główny bohater, niejaki Kyle Crane.

Wystarczyło kilka tygodni, aby pełne życie miasto przemieniło się w totalną ruinę.

Nasz heros nie został do zarażonego miasta Harram wysłany jednak na wakacje – jego priorytetowym zadaniem jest odzyskanie pewnych danych, które wykradziono Globalnemu Resortowi. Są one o tyle istotne, że zawierają sporą część informacji potrzebnych do stworzenia skutecznej szczepionki. Fakt, iż dostały się w niepowołane ręce, stanowi zagrożenie nie tylko dla samych badań, ale i pozostałych ocalałych… także tych poza murami. Specjalny agent po wylądowaniu szybko pakuje się jednak w kłopoty, z których wybrnął tylko i wyłącznie dzięki pomocy tzw. biegaczy – jednej z frakcji operującej w obrębie zarażonego miasta. Nie zapominając o swojej pierwotnym zadaniu, wkupiamy się stopniowo w ich łaski z nadzieją, że w ten sposób uda nam się dotrzeć do naszego celu.

Piękna towarzyszka – bez niej żadna apokalipsa nie miałaby większego sensu.

Główny wątek nie brzmi więc szczególnie odkrywczo ani spektakularnie, ale kilka pierwszych misji, które mieliśmy okazję rozegrać w udostępnionej wersji gry, nastraja całkiem pozytywnie. Mamy wątpliwe moralnie decyzje, zwrot akcji i nie najgorsze dialogi, a to w zupełności wystarcza, aby szybko zidentyfikować się z głównym bohaterem. Jak rozwijać będzie się dalej akcja wprawdzie nie wiemy, ale to, co zobaczyliśmy do tej pory, pozwala mieć nadzieję, iż nie otrzymamy jedynie tępej sieki, w której za motyw musi nam wystarczyć „bo tak”.

Akrobatyka apokaliptyczna

Testujemy Dying Light – pierwszy hit 2015 roku? - ilustracja #1

Istotną rolę odgrywa także hałas, jaki wytwarzamy podczas walki oraz biegania. Im więcej decybeli, tym większa szansa, że nie tylko zwrócimy uwagę pobliskich zombie, ale także ich zmutowanych wersji potrafiących szybciej biegać. Podczas rozgrywki w nocy również należy uważać na to, gdzie stawiamy kroki, bestie mają bowiem bardzo dobrych słuch i błyskawicznie nas wytropią, jeśli np. podczas biegu zawali się pod nami dach.

Odpalający Dying Light z nadzieją na głęboką i poruszającą narrację z pewnością będą w mniejszości. Cała reszta mocno liczy przede wszystkim na efektowne sekwencje i nawet pomimo tego, że tytuł nie aspiruje do miana „kolejnej generycznej gry o zombie”, nie da się ukryć, iż od walki uciec się tu całkowicie nie da. Choć próbować oczywiście można i to doprawdy na dziesiątki różnych sposób, twórcy bowiem oddali w nasze ręce szalenie dynamiczny model poruszania się po mieście. Jeżeli kojarzycie (a powinniście) Mirror’s Edge, już wiecie czego po Dying Light się spodziewać. Model skoków i wspinaczki może nie jest tak precyzyjny i płynny, jak w wymienionej pozycji, ale po nabraniu odrobiny wprawy ani się nie spostrzeżemy, a będziemy wręcz fruwać po całym Harranie. Wszystkie dachy, ściany, słupy, mury, płoty i cała reszta wystających ponad ziemię elementów wręcz czeka na nasze zdobycie i gdy nauczymy się odpowiednio sterować bohaterem, nieprędko postawimy stopę na ziemi ponownie.

Na występ na Igrzyskach już raczej za późno, ale i tak będziemy musieli się sporo nagimnastykować.

Co istotne, nawet podczas powietrznych ewolucji co pewien czas natykamy się na zombie przypadkowo kręcące się pod pobliskim dachem. Nawet pomimo swojej powolności i ślamazarności potrafią w grupie stanowić pewien problem. Ale w końcu nie bez powodu nieustannie dzierżymy w dłoni rurę, maczetę czy też inne niebezpieczne ustrojstwo. Choć walki przez większość czasu da się faktycznie unikać, naprawdę ciężko chwilami oprzeć się potrzebie zdzielenia obrzydliwca, który akurat napatoczy się nam pod rękę. Wszystko dzięki zaskakująco satysfakcjonującemu i intuicyjnemu systemowi walki, jaki w grze zaimplementowano. Na hiperrealizm naturalnie nie ma co liczyć, zombiaki wspaniale jednak odskakują po otrzymaniu ciosu, kawałki ich zgniłych ciał efektownie fruwają na lewo i prawo, a przy co potężniejszych zamachach ujrzymy łamane kości, zaprezentowane w stylu spopularyzowanym w ostatnim czasie przez serię Mortal Kombat. Jeśli dodamy do tego możliwość łączenia kombosów z naszymi parkourowymi umiejętnościami oraz licznymi okazjami do nadziania przeciwników na porozstawiane po mieście pułapki, to otrzymujemy naprawdę mocno grywalną całość.

Nocą lepiej zostać w domu

Testujemy Dying Light – pierwszy hit 2015 roku? - ilustracja #3

Jedną z ciekawszych dodatkowych aktywności jest zbieranie zrzucanych co pewien czas specjalnych skrzyń z zaopatrzeniem. Są transportowane przez samoloty i zawierają mnóstwo przydatnych części oraz przedmiotów, jednak aby się do nich dostać, trzeba wykazać się nie lada szybkością i zwinnością. Już w kilka chwil od zrzutu pojawiają się przy nich przedstawiciele wrogich frakcji, chcący zająć je dla siebie. Wciąż mamy szansę, aby przejąć ładunek, jednak bez walki się nie obędzie!

Bieganie i roztrzaskiwanie bezmózgich czaszek nie jest jednak jedyną rozrywką, jaka czeka nas na ulicach Harramu. Oprócz wykonywania głównych oraz pobocznych misji zbieramy także mnóstwo drobnych przedmiotów oraz zabezpieczamy poszczególne strefy. Odszukując porozrzucane po mieście metalowe części, nitki, alkohol i całą masę innych elementów (sam natknąłem się na przynajmniej kilkanaście, a to prawdopodobnie dopiero ułamek wszystkiego) zapewniamy sobie materiały niezbędne dla systemu craftingu. Kontynuując tradycję zapoczątkowaną podczas gry w Dead Island, w Dying Light mamy naprawdę mnóstwo okazji do tworzenia przydatnych gadżetów takich, jak apteczki czy wytrychy, a także nowych śmiercionośnych zabawek. Te ostatnie naturalnie dosyć szybko zużywają się od obijania przeciwników, dlatego też, o ile nie chcemy być zdani jedynie na siłę pięści i kopniaki, zabawy w szperacza nie unikniemy.

Sporadycznie spotkamy także niezależne postaci, z którymi wspólnie poubijamy nieumarłych.

Cała ta sielanka dosyć niespodziewanie kończy się jednak wraz ze zniknięciem ostatnich promieni słońca. Cykl dnia i nocy od samego początku miał w Dying Light stanowić główny element rozgrywki i trzeba przyznać, że Techland w tej kwestii w pełni stanął na wysokości zadania. W trakcie rozgrywania misji fabularnych wschód i zachód są w pełni oskryptowane, ale szczęśliwie podczas swobodnego biegania po mieście pory zmieniają się dynamicznie w określonym czasie. Bez względu jednak na to, czy ciemność nastanie „naturalnie” czy też zostanie nam ona narzucona, jedno jest pewne – przez najbliższych kilkadziesiąt minut ani przez chwilę nie będziemy bezpieczni.

W sumie i tak już jesteśmy martwi, dlaczego by więc nie przyjrzeć się im bliżej?

O ile w ciągu dnia to my jesteśmy panami i władcami miasta, nadejście ciemności to sygnał do wyjścia na ulicę znacznie potężniejszych mutacji nieumarłych. Oszałamiająco szybcy, silni i zwinni, przerastają nas praktycznie pod każdym względem i stając oko w oko chociażby z jednym, jesteśmy na niemal straconej pozycji. Naszą jedyną obroną jest ultrafioletowe światło, dzięki któremu zyskujemy kilka cennych sekund na dalszą ucieczkę i dotarcie do głównej bazy lub którejś z odblokowanych wcześniej kryjówek. To właśnie tam możemy przeczekać do rana, aby ponownie wyruszyć na odkrywanie sekretów miasta. Przerażający klimat i bezbronność, jakie udało się wykreować dzięki tym zabiegom są naprawdę fantastyczne, a w udostępnionej wersji nie widzieliśmy jeszcze przecież wszystkich niebezpieczeństw, które czyhają w ciemnościach. To, czego w ciągu kilku godzin dało się doświadczyć, w zupełności jednak wystarczyło, aby przy okazji każdego kolejnego zachodu słońca z rozedrganymi dłońmi biec na złamanie karku w stronę najbliższego schronu.

Wersja, którą tym razem testowaliśmy była pozbawiona trybu multiplayer i w całości skupiała się na rozgrywce dla pojedynczego gracza. Jeżeli chcecie przeczytać o tym, jak prezentuje się gra kooperacyjna i tryb Be The Zombie, zajrzyjcie do naszego tekstu o wrażeniach z sesji z Dying Light podczas tegorocznego gamescomu.

Sztywny jak zombie

Testujemy Dying Light – pierwszy hit 2015 roku? - ilustracja #2

Wybijanie i przeskakiwanie przeciwników ma także praktyczny wymiar – za wykonywanie poszczególnych ciosów i ewolucji otrzymujemy punkty doświadczenia w trzech osobnych drzewkach. Wraz z każdym kolejnym poziomem specjalizacji otrzymujemy dostęp do nowych umiejętności, takich jak np. ślizg czy wytwarzanie nowych przedmiotów.

Jak bardzo nie staralibyśmy się zachwalać mechaniki rozgrywki, jedna rzecz razi w Dying Light szczególnie mocno – animacje. Choć w przypadku ludzkich postaci nie jest to szczególnie widoczne, to przy mijaniu kolejnych zombie ciężko chwilami nie złapać się za głowę. Poruszanie się zombie w obecnej wersji gry jest bardzo dalekie od ideału. Widać to jak na dłoni, nie tylko podczas ich zwykłego dreptania w kółko, ale przede wszystkim w chwilach, w których próbują pokonać drobniejsze przeszkody, takie jak płotki czy murki. Nieumarli wyginają się na nich nie gorzej niż olimpijska gimnastyczka, a ich spadanie z jakiejkolwiek wysokości może wywołać co najwyżej śmiech i politowanie. Jeśli dodamy do tego takie kwiatki, jak „zapadanie” się przeciwników pod ziemię, zakleszczające się tekstury i wzajemne przenikanie się np. ze stojącym nieopodal samochodem, nie trudno się domyślić, że pod tym względem Dying Light wypada raczej słabo. Na szczęście rzadko kiedy się zatrzymujemy, aby wyłapywać takie detale, ale i tak miejmy nadzieję, że do momentu premiery uda się te usterki chociaż odrobinę zniwelować. Sama grafika prezentuje się iście next-genowo i co ciekawe, wbrew zapowiedziom, do w miarę płynnego grania na maksymalnych detalach nie potrzeba było wcale przesadnie potężnego sprzętu.

Czasami mimo wszystko warto się zatrzymać i popodziwiać widoki.

Bardzo przyzwoicie tytuł wypada także pod kątem oprawy audio i choć ścieżka dźwiękowa w udostępnionej wersji nie była szczególnie rozbudowana, to niemal każdy kawałek brzmiał klimatycznie, a przy niektórych dało się wręcz podskoczyć i to bez żadnego przeciwnika w pobliżu. Dźwięki nocy mrożą krew w żyłach, brzmienie wydawane podczas tłuczenia zombiaków także nie pozostawia pola do narzekań, a i bardzo pozytywnie wypadają głosy poszczególnych aktorów. Choć parę słabszych i beznamiętnych kwestii się trafia, cała reszta wypowiadana przez centralne postacie brzmi przekonująco i słychać, iż do tego elementu się przyłożono – przynajmniej w polskim dubbingu.

Na dobranoc

Na te kilka tygodni przed premierą, pomimo paru pomniejszych technicznych bolączek, Dying Light prezentuje się więc zaskakująco dobrze. Mamy tu to, czego oczekiwaliby fani luźnego wybijania zombie, elementy survivalu, powietrzne akrobacje, rozbudowany crafting, masę rzeczy do odkrycia i do tego zróżnicowany charakter rozgrywki. W teorii mogłoby się wydawać, iż połączenie tego wszystkiego w udaną całość ma marne szanse na powodzenie, Techland pokazał jednak, że pomimo nikłych szans nie jest to niemożliwe. Jeżeli uda się to wszystko dodatkowo opakować przynajmniej przyzwoitą historią, a premiera obędzie się bez problemów ze stabilnością w trybie multiplayer, może się nam szykować prawdziwy hit. Miejmy nadzieję, że faktycznie tak się stanie, a na sam koniec nie pozostaje nam nic innego jak życzyć twórcom – zgodnie zresztą z mottem gry – tylko jednego. Good luck.

Dying Light

Dying Light