Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 20 lutego 2009, 12:16

autor: Marek Czajor

Piwo i Orzeszki: Special Edition – Wspaniały rok 2008

Rok 2008 skończył się, i dobrze. Wszyscy jesteśmy starsi, dla nastolatków to pikuś, dla Fulko tragedia. Ale nie o tym dzisiaj będzie. Wasz bajarz dostał bowiem zadanie specjalne.

Rok 2008 skończył się, i dobrze. Wszyscy jesteśmy starsi, dla nastolatków to pikuś, dla Fulko tragedia. Ale nie o tym dzisiaj będzie. Wasz bajarz dostał bowiem zadanie specjalne. „Zrób mi tu Fulko rzetelne podsumowanie gier ubiegłego roku. Nikt się przecież od ciebie lepiej na tym nie zna” – coś w tym stylu wyszło z ust redaktora naczelnego serwisu GRY-OnLine. Nie było wyjścia. Duża to robota, a Fulko jest dość leniwy, lecz obietnica umieszczenia (wreszcie!) jego felietonu na hot spocie niczym Red Bull dodała mu skrzydeł. Do dzieła więc.

Zacznijmy od ustalenia pewnych prawd podstawowych. Fulko, choć pewnie nie dacie temu wiary, nie grał we wszystkie gry minionego roku. Bo choćby nawet wyrzekł się jedzenia, picia, spania, uprawiania seksu, chodzenia do roboty, wszamania orzeszków oraz żłopania piwa (to już by była przesada), to i tak trudno byłoby mu zaliczyć 1500 tytułów w różnych wersjach na różne platformy. Człowiek tyle nie żyje. Dlatego Wasz ulubiony felietonista nie będzie nikomu udowadniał, że, cytując Jarosława K.: „czarne jest czarne, a białe jest białe”. Po prostu opowie o tym, co widział, co słyszał, co czytał, no i przede wszystkim – w co grał. I tak wyjdzie z tego niezły artykuł.

Fulko zacznie mocnym akcentem i pochwali się, że jego kobieta kupiła mu kierownicę do gier. Dlatego musi rozpocząć przegląd od wyścigówek. W kwestii szybkich fur w ubiegłym roku nie było tragicznie, wystarczy wymienić choćby Burnout: Paradise, FlatOut: Apokalipsa, Race Driver: GRID czy Need for Speed: Undercover. Co do Burnout: Paradise wiadomo – szalona jazda w mieście pełnym ulic i uliczek, skrótów, zakamarków, skwerków, parkingów etc. Masa odlotowych trybów zabawy, no i klucz do sukcesu, czyli absolutnie jazda nie fair (przykładowo – spychanie rywali z trasy ładuje dopalacz!). Czyste arcade w najlepszym wydaniu. Ech, przypominają się stare czasy i Crazy Taxi.

Burnout: Paradise – bez dwóch zdań najefektowniejsza gra wyścigowa 2008 roku.

Niewiele od Burnout „poważniejszym” (a w zasadzie w ogóle), lecz równie miodnym tytułem ścigałkowym jest FlatOut: Apokalipsa. Gra ma jedną zasadniczą wadę – mało różni się od starszego (a więc i tańszego) FlatOut 2, więc jeśli ktoś jest świeżutki w temacie i zastanawia się, co w pierwszym rzędzie kupić, powinien najpierw sięgnąć po „dwójkę”. Fulko zarzucił też na czas jakiś linkę holowniczą przy Need for Speer: Undercover. Wiecie – skoro człowiek w realnym życiu płaszczy się przed panami policjantami, powtarzając wciąż „panie władzo” i „panie władzo”, to chociaż w grze może odreagować, robiąc sobie z nich jajka na drodze, obdarowując chmurą spalin z rury wydechowej czy rozbijając kilka radiowozów.

Wasz Robert Kubica na krótko zagościł w Race Driver: GRID. Wyścigi w stylu TOCA to nie jest to, co Fulko kocha najbardziej, choć oczywiście oglądał sto razy Auta i jest fanem Zygzaka McQueena. Gra oferuje wprawdzie zmagania na zwykłych miejskich trasach, ale drogi bywają tak wąskie, że przy pierwszej lepszej kolizji robi się niezły karambol. Co gorsza – w czasie rywalizacji sieciowej zdarzają się chamidła, które specjalnie blokują drogę, robiąc rozpierduchę. Nic, tylko zatłuc takiego gada i zakopać!

Tak naprawdę, żeby w 2008 roku móc sobie solidnie przetestować sprezentowaną przez żonusię kierownicę, Fulko musiałby dokupić PS3 wraz z Gran Turismo 5 Prologue. Oczywiście frajerem nie był i Play’a nie kupił, bo raz, że czarny kolor konsoli nie pasuje do jego pasiastych mebli; a dwa – płacić ponad stówę za grę, która jest w zasadzie demem, jest niepolitycznie. Dlatego nie dziwota, że mimo pojawienia się na rynku solidnych tytułów, Fulko nadal katuje kierownicę na starawych Project Gotham Racing 4 i Forza Motorsport 2.

Szanowni Czytelnicy, czas na mały quiz. Jaki gatunek gier nie nadaje się wybitnie do zabawy na konsolach? Nie! Nie zgadliście – wcale nie FPS-y. Tylko RTS-y. Od wielu lat różni developerzy próbują dokonać cudu, tzn. pokonać problemy z zarządzaniem infrastrukturą i sterowaniem jednostkami przy pomocy konsolowego pada. Jak dotąd jednak nikt prochu nie wymyślił. Generalnie Fulko jakoś załamany tym faktem nie jest, bo RTS-ów nie lubi – ani na konsolach, ani na pececie, ani w ogóle. W związku ze wspomnianymi problemami w poprzednim roku strategie czasu rzeczywistego rzadko trafiały na konsole, wspomnieć warto raptem o dwóch tytułach – obu ze świata Command & Conquer: dodatku do C&C 3 pt. Gniew Kane’a oraz C&C: Red Alert 3. Fulko widział je, ale nie zagrał, bo pad mu pad(ł).

Kochane Settlersy – kto grał w nie w 1993 roku, ten bez problemu i instrukcji zagra w ich najnowszą wersję i teraz.

Na PC w kwestii strategii było o wiele lepiej niż na konsolach, ale gdzie te czasy, gdy co drugi tytuł na komputer był RTS-em!? Taaa, strach było do lodówki zajrzeć. Ale „newer majnd”. W roku 2008, oprócz wersji PieCowych wspomnianych wyżej gier Westwoodu, trafiły pod strzechy graczy m.in. Soulstorm (umiarkowanie chwalony dodatek do Warhammer 40,000: Dawn of War), dwie odsłony The Settlers (starzy dobrzy Osadnicy, od lat płodzeni według tej samej formuły) oraz Twierdza: Krzyżowiec Extreme. Ta ostatnia pozycja to powód frustracji i licznych samobójstw wielu domorosłych strategów. Trudna cholera jest. Niestety, esteci i tak sobie nie pograją, bo grafika za to słabiutka…

Po spożyciu niewielkiej ilości płynu chmielowego Fulko skłonny jest zakwalifikować do RTS-ów również Spore. Produkt ten, reklamowany jeszcze przed premierą jako symulator życia gatunku i najbardziej oryginalna gra roku, na pewnym etapie zabawy przeradza się w zwykłą prostą strategię czasu rzeczywistego. A szkoda, bo na początku bardzo fajnie się zapowiada. W specjalnym edytorze tworzy się jednokomórkowego gluta i umieszcza go w morzu pełnym innych glutów. Glut sobie pływa, rośnie i wciąż kombinuje, jak przeżyć, tzn. je słabszych i unika kontaktu z silniejszymi. Po osiągnięciu odpowiedniego stadium rozwojowego glut wylega na ląd, zakłada gniazdo i przestaje być glutem. Na tym etapie kończy się też beztroska zręcznościówka, a zaczyna RTS. Fulko wie tylko z opowiadań, co jest dalej, bo sam się zbuntował i grę wyłączył. Podobno jest nieźle, podbija się inne plemiona, cywilizacje, całą planetę, wreszcie leci w kosmos. Ale Wasz mistrz pióra wolałby tylko opiekować się swoim glutem.

Prowadzenie żywota prymitywnego gluta to jedna z atrakcji Spore.

Maxis, autorzy Spore, raczej nie stworzyli najoryginalniejszej gry roku i nie zrewolucjonizowali swoim pomysłem rynku gier, ale bankructwo im nie grozi. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta i brzmi: The Sims. Tak, to oni stoją za tą babską serią, która liczy dzisiaj więcej odcinków niż Artur Borubar ma lat. W 2008 roku dołożyli do PieCa trzy kolejne części: The Sims 2: Osiedlowe życie, The Sims: Historie z bezludnej wyspy i The Sims 2: Czas Wolny. Czy wiecie ludzie, że gry z wirtualnymi ludzikami sprzedały się już w ponad 100 mln egzemplarzy?! Dla Fulko to chore, ale on nie jest kobietą i myśli inną półkulą. Kończmy zatem temat Simsów i przejdźmy do prawdziwych strategii.

Bo prawdziwe strategie to tylko turówki – twierdzi konserwatysta Fulko. I już wiecie, dlaczego ten tajemniczy człowiek nie przepada za RTS-ami. Niestety, pogląd Fulko nie jest podzielany przez zbyt wielu developerów, dlatego też Wasz omnibus nie pograł sobie w ostatnim roku w zbyt wiele turówek. Marzenia o kolejnej części Panzer General były jak sny o wycieczce na Bali – piękne, dalekie, nieziszczalne. Owszem, pojawiła się kolejna Europa Universalis (o podtytule Rzym), w którą każdy rasowy strateg powinien zagrać, dlaczego więc Fulko nie zagrał? Bo wpadł mu w łapki przypadkiem King’s Bounty: Legenda – takie „hirołsy” autorstwa gości zza Buga. I trzeba przyznać, chłopaki wykonali kawał dobrej roboty – gra wciągnęła Fulko jak diabli. Rację miał kiedyś Maksiu: na wschodzie musi być jakaś cywilizacja!

Trudno oczekiwać, że po 15 latach Sid Meier’s Civilization IV: Colonization będzie wyglądać identycznie jak swój pierwowzór. Ale to nadal bardzo podobne gry.

Jeśli szukacie wśród ubiegłorocznych produkcji uznanej klasowej turówki, zapukajcie do Sida Meiera. Fulko zapukał. Sid wyprodukował bowiem remake swego przeboju sprzed lat – Kolonizacji. Fulko przy seansie z Sid Meier’s Civilization IV: Colonization ryczał jak bóbr, bo, podbijając ponownie tereny Nowego Świata, przypomniał sobie samego siebie sprzed 15 lat, gdy on był młody, piwo było zimne, a dziewczyny gorące. Ech… Czy wiecie, że stara Kolonizacja miała polską wersję językową? Kiedyś to było coś.

Drodzy Czytelnicy, po raz drugi czas na mały quiz. Jaki gatunek gier do niedawna absolutnie nie nadawał się do zabawy na konsolach? Nie! Nie zgadliście – wcale nie RTS-y. Tylko FPS-y. Oczywistą oczywistością jest fakt, że zestaw myszka plus klawiatura w shooterach jest po prostu the best. Ale również faktem jest, że odpowiednio obłożony pad nie odstaje aż tak bardzo od PieCowej konfiguracji. Zrozumieli to w końcu zarówno gracze, jak i producenci i w 2008 roku sypnęli FPS-ami zarówno na PC, jak i na konsole.

W plebiscycie na najlepszą strzelaninę FPP minionego roku Fulko postawiłby na Crysis: Warhead. I to nie dlatego, że podobnie jak pierwszego drugiego Crysisa zrobili Węgrzy, a jak wiadomo „Polak, Węgier, dwa bratanki, […] i do szklanki”. Gra po prostu posiada ten sam co uprzednio świetny klimat, jest niesamowicie grywalna, ciekawa i szpanuje przepiękną grafiką (lodowe krajobrazy rulez!). Fulko sam chętnie zamieszkałby na wyspie, na której toczy się akcja. Oczywiście zaraz po tym, jak wynieśliby się z niej Obcy, o Koreańczykach nie wspominając. No i musieliby zostawić mu nanoskafander, ten, który nosi bohater.

Pozycją depczącą Crysis po odciskach jest niewątpliwie Far Cry 2. Mimo iż z pierwszą częścią ma wspólny jedynie tytuł, nic na zmianach nie straciła, a nawet zyskała. Areną działań jest tym razem kawał afrykańskiej sawanny, za wygląd której, tak jak i zresztą pozostałych detali w grze, grafikowi należy się Nobel. Składowymi zabawy są misje główne, subquesty, inni najemnicy, sklepy z bronią, cenne diamenty – trudno się tu nudzić. I tylko dziwi trochę brak wiosek ze zwykłymi, szarymi ludźmi, nie noszącymi na co dzień karabinów. Wasz ekspert wie, że w Afryce choroby i głód dziesiątkują ludność, ale świat gry zaatakował chyba jakiś straszliwy wirus, zabijając cywili, a oszczędzając szumowiny. Mimo to, uwzględniając nawet ironiczne uwagi Fulko, Far Cry 2 i tak rządzi.

Co lepsze – Crysis: Warhead czy Far Cry 2? Może minimalnie Crysis, ale za to Far Cry 2 ukazało się na kilka platform sprzętowych.

Mimo iż wymienione powyżej FPS-y zawierają tryb zabawy wieloosobowej, prawdziwym multiplayerowym kombajnem jest wypuszczony w listopadzie zeszłego roku Left 4 Dead. Tytuł ten, wydany przez Valve (to ci od Half-Life), traktuje o walce garstki bohaterów z zombiakami. Takie tam survival horrorowe klimaty. Single player posiada, ale nikt sobie nim głowy nie zawraca. Co więc w grze z przeciętnymi grafiką, muzyką, AI czy liczbą dostępnej broni może zachęcić do zabawy? Oczywiście dobry multiplayer. I taki tu jest – miodzik w co-opie, miodzik w versusie, miodzik w potyczkach drużynowych, no i miodzik w sakiewkach producenta i wydawcy. Left 4 Dead stała się ostatnio najpopularniejszą grą sieciową.

Innym ubiegłorocznym FPS-em, sprawdzającym się głównie w grze w sieci, jest Battlefield: Bad Company. Ten pełen humoru tytuł, mimo przeznaczenia stricte na konsole, nosi w sobie szereg podobieństw do Left 4 Dead. Tak samo tryb single player jest do luftu, tak samo występuje w nim czwórka bohaterów, tak samo inteligencja komputerowych żołnierzy nie ma szans z inteligencją Fulko. Niemniej w potyczkach wieloosobowych gra nabiera rumieńców, a że jest to Battlefield, oprócz broni podręcznej można złomować i używać wielu rodzajów maszyn – czołgów, jeepów, śmigłowców, łodzi itd. No i teren można pięknie deformować. Nie ma to, jak schować się w leju po wybuchu z uczuciem ulgi, że gdy ów lej żłobiła bomba, było się gdzie indziej.

Battlefield rozgrywa się w czasach nam współczesnych, zaś o czasach zamierzchłych (nawet dla Fulko) opowiada kolejna część znanej serii Call of Duty: World at War. Jak zwykle jest fajnie, klimatycznie, grywalnie, choć może odrobinę zbyt krótko. No i te fruwające kończyny – czy nie można chociaż raz zginąć jak człowiek? Czy od razu, wzorem Szeregowca Ryana, trzeba mieć dziurę w mózgu, odstrzelony korzeń, rozwleczone po okolicy jelita i płonące włosy? Drodzy developerzy – wojna nie jest aż taka okrutna! Fulko może coś o tym powiedzieć, bo ma na koncie dobrą setkę radzieckich filmów wojennych. W nich to taki Sasza, nawet jak się rzucił z wiązką granatów na Tygrysa, zawsze pozostawał w jednym kawałku. Robił tylko „Aaaaaa!” i padał na ziemię. Da się?

Brutalna do bólu – Call of Duty: World at War to gra zdecydowanie nie dla ludzi z pełnym żołądkiem.

Inną uznaną już marką, rozgrywającą się w czasach II wojny światowej, jest Brothers in Arms. W najnowszej, wydanej w 2008 roku odsłonie – Hell’s Highway – gracz bierze udział w operacji Market Garden, wcielając się w znanego z poprzednich części Matta Bakera. Autorzy przemycili do cut-scenek odrobinę psychologii, dylematów moralnych bohatera i takich tam pierdoł, ale na szczęście zbytnio z patosem nie przegięli. Gra po staremu zawiera namiastkę taktyki (Matt może dowodzić małymi grupkami żołnierzy) i tak w ogóle nie różni się nadto od swoich poprzedników. Nie jest to wadą, bo i tak – na tle takich produkcji jak polski Mortyr: Operacja Sztorm – Brothers in Arms wygląda jak mega-hit. A propos Mortyra, nie po raz kolejny rodzime City Interactive wypuściło słabiznę, którą można ukończyć w dwie godziny. O ile się wcześniej nie zaśnie. A niska cena nie jest żadną zaletą, bo za 19,90 zł można kupić sześć browarów plus dwie paczki orzeszków.

Żeby nie było, że Fulko lubi jeździć tylko po polskich produkcjach, pojedzie teraz po Turoku. Miał to być hit, a jest kit. Wasz protagonista zaliczył obydwie części „indiańca” jeszcze na N64 i, będąc pod wrażeniem geniuszu tamtych gier, wybulił worek pieniędzy na ubiegłoroczną next-genową odsłonę. I do dziś z bólem serca patrzy na kurzące się na półce okładki. Bo grać się w Turoka nie da. Bo jest nudny, brzydki, liniowy i niegrywalny. Bo dinozaurów biega mało i w niewielu odmianach, a włóczenie się po jakichś budowlach czy fabrykach to nie są te klimaty, za które fani kochają Turoka. A tak na marginesie: gdyby przedpotopowy gad chwycił Fulko w paszczę, pewnikiem zrobiłby z niego w oka mgnieniu miazgę. A taki kolega Turok wali po pyskach dinozaury i odgania się od nich jak od uprzykrzonej muchy. Buahahahaha! Dobre!

No dobra, dość tego naśmiewania się, dość też FPS-ów. Popatrzmy na inne przebojowe strzelanki. Fulko nie wspomniał, za co bardzo przeprasza, o najlepszej strzelaninie TPP i w ogóle kandydacie do najlepszej gry ubiegłego roku. Panie i panowie, oto on – bożyszcze publiczności, idol młodzieży, słońce Karpat – Gears of War 2! Zstąpił z niebios i poraził jeszcze lepszą grafiką (tak, to możliwe!), świeżą fabułą, większymi okropniejszymi stworami i nowymi typami broni. Oczywiście, podobnie jak jedynka, jest liniowy i stosunkowo krótki w singlu, ale kto na to patrzy. Geniusz tej pozycji polega bowiem na czym innym: niesamowitej atmosferze i megagrywalności. Jeśli dodać do tego świetny multiplayer, „gyrosi” nie mają sobie równych w shooterach TPP. System seller – i tyle.

W Gears of War 2 jest niewiele nowinek (np. możliwość deformacji otoczenia), za to mnóstwo tego, co fani kochają – ultramiodnej walki.

Dwie pozycje próbowały w 2008 roku zbliżyć się poziomem do tego, co prezentuje Gears of War 2. Wasz ekspert myśli o Lost Planet: Colonies oraz o Army of Two. Pierwsza z gier to ulepszona wersja strzelanki z 2007 roku. Fulko grał i tytuł podoba mu się zarówno w singlu, jak i w sieci. Zimowe klimaty, wielkie niczym domy potwory, ciekawy arsenał (np. mechy z wymiennymi giwerami) oraz fajne mapy do multiplayera to zalety tej gry. Army of Two jest odrobinkę inne – głównych bohaterów jest dwóch i na pierwszy plan wysuwa współpraca między nimi, bo bez tego ani rusz. Samej walki jest tu nawet więcej niż w Lost Planet: Colonies, ale… coś się Fulko w tej grze nie podoba. Sam nie wie dokładnie co. Może klimat? A może wiejskie maski najemników? Trudno powiedzieć… Ale generalnie obu tytułom trudno coś zarzucić, w gruncie rzeczy są to bardzo solidne pozycje, warte grzechu.

Inny gatunek, inny odbiorca, ciut inne klimaty, ale w sumie również gra walki, w której troszkę się strzela – Devil May Cry 4. Dość długo gracze czekali na czwórkę, ale się w końcu doczekali. W nagrodę mają nowego bohatera (choć białowłosy Dante też pojawia się w kilku etapach) i stare zasady – przebrnąć przez pełne wrogów lokacje, stosując efektowny system walki z użyciem broni białej i strzeleckiej. Gra jest jak zwykle szalenie szybka, pełna rozbłysków i fajerwerków, a bohater tradycyjnie wykrzesuje z siebie niesamowite combosy i ciągle rozwija zdolności bojowe. Trudno nazwać żółtych braci z Capcomu nowatorami, ale stęsknieni fani (Fulko też lubi te klimaty) połknęli Debila, tfu… Devila bez mrugnięcia okiem. I to mimo narzekań na wtórność serii i pałętanie się po tych samych lokacjach.

W minionym roku robienie sieczki z wrogów umożliwiało całkiem wiele tytułów. Fulko jako posiadaczowi X360 szczególnie przypadły do gustu dwie produkcje: Too Human i Ninja Gaiden II. Walka jest tu esencją zabawy, a dzięki dziesiątkom rodzajów broni i pancerzy (Too Human), wysublimowanemu stylowi walki (Ninja Gaiden II) oraz dużej skali trudności (w obu grach) pozycje te są doskonałymi propozycjami dla wszelkiej maści dewiantów. Fulko polubił szczególnie przygody zwinnego ninja, mimo iż straszny z niego okrutnik. Nic, tylko na plasterki…

Ćwiartowanie mięsa i upuszczanie krwi to czynności podstawowa bohatera Nina Gaiden II

Na tle wyżej wymienionych nawalanek o wiele „grzeczniej” wygląda ostatnia część legendarnej serii Hideo Kojimy – Metal Gear Solid 4: Guns of the Patriots. „Ugrzecznienie” to rzecz jasna tylko pozory, wynikające z częściowo skradankowego charakteru gry. Snake jest bowiem równie bezlitosny i zabójczy co jego koledzy z innych gier i to mimo siwizny na skroniach, pomarszczonej twarzy i rzężącego oddechu. Fulko mimo to ma nadzieję, że nie doczeka czasów, gdy w kolejnym Metalu bohater będzie chodził o lasce, poprawiał sztuczną szczękę i dostawał zadyszki po dwóch schodkach. Ludzie! Fulko chciałby sterować pięknymi osiłkami czy młodymi bogami, a nie dziadkami wyglądającymi tak jak on!

Trochę tu gawędzimy o strzelankach, trochę o grach walki, ale gdzie wetknąć gry starwarsowe, które zazwyczaj są gatunkową mieszanką? A to wetkniemy je tutaj. Pierwsza z dwóch wydanych w minionym roku pozycji to wielka niespełniona nadzieja fanów, czyli Star Wars: The Force Unleashed. Dlaczego „wielka” i „niespełniona”? Ano dlatego, że w zapowiedziach była tak piękna, efektowna i monumentalna, że wielu miłośników uniwersum Gwiezdnych wojen specjalnie dla niej zaopatrzyło się w next-genową konsolę. W praktyce wyszła może i fajna, może i ładna, ale zbyt prostacka, krótka gierka, bez krzty głębi. Fulko owszem, pograł sobie, porzucał trochę różnymi cieciami o glebę, poprzesuwał parę wielotonowych mebli, pomachał mieczykiem i… poszedł się powiesić. Dla Waszego maniaka Gwiezdnych wojen (i patrząc na oceny branży, nie tylko dla niego) The Force Unleashed to wielki zawód.

Drugą grą „starwarsową”, która ukazała się w 2008 roku, jest… Soul Calibur IV. Ha ha ha ha ha! No dobra, proszę się nie śmiać. Fulko wcale nie zjadł podejrzanych grzybków, tylko tak sobie zażartował. Choć może nie była to stuprocentowa krotochwila, skoro w nowym Soul Caliburze można w zależności od wersji zagrać starwarsowymi postaciami: małym pomarszczonym dziadkiem lub chorym na astmę wielkoludem z czarnym wiaderkiem na głowie. Trochę to psuje znany od lat, specyficzny klimat serii, z drugiej strony nikt nikogo nie zmusza do walki tymi postaciami. Gra zresztą zebrała świetne recenzje i jest dla miłośników mordobić absolutnym „must have”.

Czas przejść od tytułów obijmordo-zabijalskich do czegoś lżejszego, najlepiej z wielką przygodą w tle. Fulko uwielbia takie gry, gdzie akcja akcją, walka walką, ale bez pięknych widoków i ślicznych bohaterów ani rusz. Rzecz jasna w takich produkcjach widok musi być TPP, żeby tego bohatera tudzież bohaterkę móc w ogóle zobaczyć. Wymagania Fulko spełniają przynajmniej trzy zeszłoroczne produkcje. Dwie z nich to kontynuacje wieloletnich serii, czyli Prince of Persia i Tomb Raider: Underworld. Developerzy pozostali ci sami, to i sens zabawy nie zmienił się. Po staremu do wyboru jest muskularne, smukłe ciało księcia, czyniącego akrobacje całkowicie sprzeczne z prawami fizyki Newtona bądź pełna wypukłości i wklęśnięć sylwetka Lary, równie gibkiej, a na dodatek naparzającej ze spluw, jeżdżącej na motorze i lubieżnie ociekającej wodą. Fulko kocha jej przyciasne wdzianka. Sam zresztą nosi bieliznę z lycry.

Lara z racji dużych rzęs zawsze znajdzie amatorów swoich wdzięków. Na zdjęciu: duże rzęsy Lary w Tomb Raider: Underworld.

Trzecim tytułem, wymienionym przez Waszego amatora pięknych ciał osobno ze względu na całkiem nowy temat i ponurą minę bohatera, jest Assassin’s Creed. Na produkt ten, za sprawą efektownego, klimatycznego zwiastuna, wielu graczy od dawna ostrzyło sobie zęby. Treścią gry jest opowieść o urokach bycia średniowiecznym asasynem, czyli najemnym zabójcą. Akcja umiejscowiona jest w takich historycznych, odwzorowanych z fotograficzną precyzją miastach, jak Jerozolima, Damaszek czy Akka. Co do tej „fotograficznej precyzji” to Fulko nie bardzo wierzy autorom, ale póki co sprawdzać tego na żywo nie zamierza. Przynajmniej do czasu, aż Hamas przestanie częstować Żydów rakietami, a zacznie herbatą. Wracając do gry, Assassin’s Creed zdobył masę pochwał za pomysł, innowacyjność i piękną oprawę. Jednocześnie pojawiło się wiele głosów krytyki (również na GOL-u), że jest zbyt prosty i schematyczny. Zlecenie, szukanie śladów, czapa, zlecenie, szukanie śladów, czapa… i tak dalej. Bez względu jednak na ocenę gry jako całości wszyscy się zgadzają, że jeśli nie zagrać, to koniecznie trzeba ją zobaczyć.

Oczywiście jeśli Assassin’s Creed jest grą ponurą, tak jak określić survival horrory? Ano jako „bardzo, bardzo ponure” – powiedziałby Irek z „Big Brothera”. Ale mimo ponuractwa gatunek ten i tak ma branie, bo nie ukrywajmy: bać się lubi każdy. Fulko też. Stary rok umiarkowanie obrodził w horrory, choć jeden tytuł był wyczekiwany z niecierpliwością i dużymi emocjami. I rzeczywiście, Alone in the Dark przysporzył graczom dużo emocji. Tyle, że niezdrowych. Bo z jednej strony fani otrzymali grę ciekawą, z wartko toczącą się akcją i niezłą grafiką, a z drugiej oddano im do dyspozycji knota ze skaszanionym sterowaniem i tragiczną kamerą. W zależności, które z tych emocji przeważyły, Alone spodobał się lub nie, ale raczej na tytuł gry roku szans nie ma.

Przodownictwo wśród ubiegłorocznych survival horrorów przejął tymczasem niespodziewanie wydany w październiku Dead Space. Ten futurystyczny thriller poraża przede wszystkim podnoszącym włosy klimatem, wyskakującymi znienacka potworami, nietuzinkowym wyglądem postaci i w ogóle oryginalnym wykonaniem. Rzadko bywa, by ekranu gry nie zaśmiecały żadne liczniczki, wskaźniczki czy słupeczki. Bo to, co jest konieczne do poinformowania gracza o tamtym czy siamtym, widniej wprost na broni lub kombinezonie bohatera. A ten kombinezon – bajka – taki sam noszą spawacze u Fulko w pracy.

Dead Space – najmilsze zaskoczenie 2008 roku, czyli człowiek w masce spawalniczej.

Z pewnością doniosłym wydarzeniem 2008 roku była wrześniowa premiera Silent Hill: Homecoming. Niestety, klasyk survival horroru ukazał się jedynie za oceanem, przez co Fulko i ferajna zmuszeni są poczekać z oceną tytułu do jego europejskiej premiery. No chyba, że ktoś wcześniej sprowadzi sobie gierkę z Ameryki. Fulko nie sprowadzi. Jeśli Wy również wstrzymaliście się z zakupem, przytnijcie tymczasem w Siren: Blood Course – to bardzo fajny horror. Gra, oparta na starym przeboju jeszcze z PS2, przenosi fanów do japońskiej wioski, pozwala wcielić się w kilka postaci, umożliwia spojrzenie na świat oczami zombie i częste używanie mózgu, a rzadkie strzelby. Wasz protagonista lubi czasem pomyśleć, to nawet nie boli.

Myślenie przydaje się również przy kolejnym gatunku, który obrodził w zeszłym roku kilkoma hitami. Komputerowe RPG-i, bo o nich mowa, a szczególnie ich futurystyczne odmiany, wreszcie dostały kopa – pojawił się Fallout 3. Gracze czekali na niego dłużej, niż niektórzy z Was żyją. Apokaliptyczny świat, który teraz można oglądać z perspektywy FPP, ma to, co trzeba: kupę zadań do wykonania, mnóstwo zbierajek, szereg fajnych bohaterów i ciekawe zdolności do rozwijania. Tylko starzy fani serii tradycyjnie kwęczą, że grafika nie ta, że brak klimatu, że duże uproszczenia itd. Może to i prawda, ale taki jest nowy Fallout – przystępniejszy, skrojony na dzisiejszą miarę. Dzięki temu mniej frustrujący. Fulko dobrze pamięta skomplikowanie poprzednich części – musiał raz rozwijać zdolność ściągania spodni, żeby móc się podrapać po… a może to było w innej grze?

Drugim głośnym tytułem science fiction minionych miesięcy jest z pewnością Mass Effect. Przygody porucznika Sheparda z SSV Normandy zarówno mechaniką działania, systemem walki, jak i używanymi zdolnościami biotycznymi (coś w stylu Mocy) przypominają jakby ulepszonego KOTOR-a. Oczywiście nie jest to żaden plagiat, bo autorzy obu gier są ci sami – BioWare. Produkcja ta zyskała rozgłos nie tylko dzięki jakości rozgrywki, ale także scenom erotycznym z udziałem obcych ras. Jeśli jednak ktoś z Was już napalił się na „fikimiki” z zielonym ludkiem z antenką, to raczej się zawiedzie. Obce laski mimo różnych kolorów wyglądają naprawdę ponętnie. Ale nieważne. Ważne, że malkontenci mówią: w Mass Effect jest debilne AI, liniowość i nuda; zaś zafascynowani miłośnicy gry twierdzą: to najlepszy cRPG ostatnich lat! A wybór jak zwykle należy do Was.

Niewątpliwie część popularności Mass Effect zyskał dzięki scenom z podtekstem erotycznym.

Wspaniałą cRPG-ową trójkę uzupełnia Fable II. Showman Peter Molyneux przy okazji różnorakich wystąpień i wywiadów (oj, wywiady to on lubi) rozbudził apetyty fanów do nieprzyzwoitości na długo przed tym, jak ukazała się gra. Po premierze oprócz „ochów” i „achów” pojawiły się jednak głosy krytyki. Fakt, nie sposób odmówić dziełu Petera uroku – koło nóg bohatera pałęta się sympatyczny pies, do zdobycia i wykorzystania jest mnóstwo przedmiotów, graficznie to w ogóle rewelacja. Dlaczego więc ludzie wkurzają się, że gra jest zbyt krótka i prosta? Może dlatego, że istotnie jest zbyt krótka i prosta? Niemniej większość fanów da się za Fable II pokroić, więc Fulko zgodnie z zasadą powiewającej chorągiewki też. Choć Wasz amator przygód przyznaje, że zamiast w tenże hit, woli pograć sobie w Fable II Pub Games na Xbox Live Arcade. Ale o tym sza!

Czym nas mile, a czym niemile zaskoczyły cRPG-i w minionym roku? Dużo frajdy dostarczył niewątpliwie graczom Sacred 2: Fallen Angel. Niby kolejny action cRPG lub hack’n’slash, jak kto woli, ale zrobiony z dużym rozmachem. Świetna trójwymiarowa grafika, ciekawe klasy postaci, wybór strony dobra lub zła, mnóstwo subquestów, wielki świat gry przemierzany na grzbietach konia, smoka, gryfa i innych paskudztw to zalety tej pozycji. O wadach Sacred 2 Fulko się nie wypowie, bo i tak nie zatrą pozytywnego wrażenia. A co w 2008 roku nie wypaliło? Cóż, jeśli wspominacie jeszcze starego Gothica 3 to pamiętacie pewnie błędy, których miał niemało. Wasz felietonista Was pocieszy: nic to! Włączcie Gothic 3: Zmierzch Bogów – poznacie nowy wymiar pojęcia „bug na bugu”. O skali dziadostwa, jakim jest ten dodatek, niech świadczy fakt, że wraz z jego z premierą ukazał się patch poprawiający błędy, z którymi nie dałoby się grać. Co ciekawe, mimo ledwie dwóch miesięcy stażu na rynku Zmierzch Bogów dorobił się kolejnej łaty. Czyli co? Co miesiąc cerowanie dziur? Bez dwóch zdań źle to wróży tej serii.

Ci z Was, Szanowni Czytelnicy, którzy kochają japońskie cRPG-i, nie są ostatnio rozpieszczani. Otrzymali wprawdzie w starym roku Crisis Core: Final Fantasy VII i Lost Odyssey, ale żeby zagrać w pierwszy tytuł, muszą posiadać PSP, a w drugi – Xboksa 360. Fulko jako użytkownik obu konsol nie widzi wprawdzie problemu, ale pewnie duża część maniaków japońszczyzny – i owszem. Czy warto zatem zakupić nowy hardware dla powyższych pozycji? Fulko nie ma skośnych oczu i żółtej duszy, więc pewnie powiedziałby: nie, chociaż... coś w tych grach jednak jest. Szczególnie upchany na 4 DVD Lost Odyssey potrafi nieźle wessać. Ciekawa, choć tradycyjnie zakręcona fabuła, umożliwia dowodzenie grupą złożoną np. z nieśmiertelnego bohatera i jego śmiertelnych towarzyszy, o zdrowie których trzeba się zatroszczyć. Walki są efektowne, ale nie jakoś specjalnie dynamiczne, bo... rozgrywają się w systemie turowym. Eeech, ci Japończycy.

Sacred 2: Fallen Aniel pokazało, że nie taki diabeł (albo Diablo – część trzecia) straszny…

Kończyć temat cRPG-ów i nie wspomnieć o żadnych massive'ach to rzecz wręcz karygodna, niegodna pióra mistrza. Dlatego Fulko wspomni ze dwa tytuły (bo więcej i tak nie pamięta), osadzone w znanych powszechnie fantastycznych światach. Pierwsza pozycja – Wrath of the Lich King – jest dodatkiem do World of Warcraft. Drugi produkt to debiut uniwersum Warhammera w MMORPG-ach – Warhammer Online: Age of Reckoning. Obie gry zostały nieźle (choć nie rewelacyjnie) ocenione przez branżę i graczy, ale nie przez Fulko. On w te MMORPG-i nie grał i nie zagra. Bo odkąd miłość do Lineage II zaczęła niebezpiecznie doganiać miłość do żony, połowica założyła mu na massive'y szlaban. I dobrze, wcale mu nie zależy („nie stój tak kochanie nade mną, idź dzióbku do swoich zajęć...”).

No dobra, skończmy definitywnie z produkcjami, gdzie rządzi prawo pięści i gwałt. Fulko tak naprawdę jest pacyfistą, więc bez problemu opowie teraz o grach bez przemocy ubiegłego roku. A zacznie od sportu. Co rokrocznie podnosi ciśnienie komputerowym i konsolowym sportsmenom? Oczywiście kolejne edycje FIFA i Pro Evolution Soccer. Nie inaczej jest i teraz. FIFA 09 oraz Pro Evolution Soccer 2009 stanęły w szranki o miano najlepszej gry piłkarskiej 2008 roku i ponownie podzieliły światek graczy na dwie części. Oczywiście Fulko cały czas mówi o piłkach w wersjach konsolowych, bo na PC to… błeeeee!!! (tu Fulko pojechał do Rygi, a warto zaznaczyć, że wcześniej jadł bigos). Od jakiegoś czasu daje się zauważyć dziwna migracja z obozu miłośników soccera Konami do frakcji fanów gry EA. Czy coś złego dzieje się z serią Pro Evolution Soccer? Chyba tak, choć Fulko Wam na to pytanie nie odpowie. Rzadko bowiem grywa w obie gry, częściej za to w Sensible Soccer. Że co? Że ta gra ma 18 lat? Niemożliwe – do dziś się Waszemu dinozaurowi nie znudziła.

Jak już Fulko jest przy tematyce piłkarskiej, to pasuje mu zerknąć na gatunek nielubiany przez 99,9% graczy, czyli menedżery piłkarskie. Rynek od lat okupują trzy serie, przy czym najstarsza – Championship Manager – nie pojawiła się w 2008 roku. Z dwóch pozostałych lepsze wrażenie robi podobno Football Manager 2009, choć ze względu na sporą liczbę błędów nie rozkłada na łopatki konkurencji w postaci FIFA Managera 09. Fulko pisze „podobno”, bo należy do wspomnianych wyżej 99,9% graczy, czyli obie gry zna jedynie z prezentacji, recenzji i opinii fanów na forum. By nie uchodzić za laika, gniota i lejwodę Wasz ekspert piłkarski pochwali się, że spędził trochę czasu bawiąc się menedżerem w… FIFIE 09.

Według EA Sports FIFA 09 w wersji na X360 i PS3 zawiera ponad 250 usprawnień mechaniki w stosunku do poprzedniej części gry. Prawda to czy fałsz?

Tyle o sporcie. Inne dyscypliny nas, Polaków, nie interesują (Roman, schowaj tą flaszkę, Fulko nie o tym…). No chyba, że sportem nazwiemy walenie pałkami w bębny, przebieranie palcami na gryfie gitary albo wycie do mikrofonu. Choć Fulko woli to nazywać muzyką albo śpiewaniem. W co jak co, ale w gry muzyczne stary rok obrodził wyjątkowo mocno. Wprawdzie ktoś, kto decyduje się zostać wirtualnym muzykiem, MUSI liczyć się z wydatkiem kupy kasiory na odpowiedni kontroler, ale warto. Kto grał wcześniej na padzie lub klawiaturze, a później przerzucił się na „instrument”, ten wie, o czym Fulko mówi.

Gitarowi wirtuozi rocka otrzymali latem ubiegłego roku gorąco oczekiwane Guitar Hero: Aerosmith. Dżejzus, ależ to szajs! Dawno Wasz muzyczny autorytet nie grał w produkcję tak nic nie wnoszącą do gatunku i serii, wygląda to jak pakiet dodatkowych songów (i to wybrakowanych – gdzie „Cryin’”, „Crazy” „Janie’s Got a Gun” i inne hiciory?). Dlatego Fulko pożyczył, zagrał i oddał. Kupi grę jak będzie po trzy dychy lub ewentualnie może ją wziąć od kogoś za darmo. Są chętni? Nie? To pewnie dlatego, że też tego „hita” nie macie, a zagrywacie się np. w Rock Band. Fulko by to nie zdziwiło, bo tytulik jest super, na dodatek obsługuje gitarę, perkusję i mikrofon. Tylko dlaczego wydany z tak skandalicznym, prawie rocznym poślizgiem w Europie? To samo zresztą dzieje się z Rock Band 2 – wypuszczony w USA jesienią ubiegłego roku, nie ma nawet precyzyjnie określonej daty europejskiej premiery! To jakiś obłęd. Fulko już wie, jak czują się mieszkańcy krajów Trzeciego Świata.

W USA, gdzie Rock Band 2 ostro rywalizuje z Guitar Hero: World Tour, na razie dwukrotnie lepiej sprzedaje się ta druga gra.

Oczywiście nikt głupi nie jest – kto z polskich fanów chciał, dawno na własną rękę ściągnął amerykańską wersję Rock Band 2, obecnie to żaden problem. Ale jest jeszcze jedna, chyba lepsza alternatywa, a na imię jej Guitar Hero: World Tour. Tu już nie ma wtopy pokroju Aerosmith – gra zawiera nowe pomysły, obsługuje instrumenty tego samego typu co produkcja Harmonix, na dodatek została wydana w Polsce! Póki co, rywalizacja między obiema seriami jest zaciekła, a w necie aż trzeszczy od ilości nowych piosenek do ściągnięcia. Do konkursu o prymat staje jeszcze ewentualnie Singstar, ale tylko w obszarze śpiewania i tylko na platformę Sony. Tak na marginesie: Singstary ilością odcinków zaczynają przypominać brazylijski serial. W 2008 roku ukazało się sześć odsłon tego cholerstwa! Ale tylko połowa w Polsce (Singstar Vol. 2, Singstar Wakacyjna Impreza, SingStar ABBA).

Pomuzykowaliśmy trochę, czas poświęcić czas kolejnemu gatunkowi bez przemocy (no, bez względnej przemocy, uściślijmy). Fulko przedstawi kilka ubiegłorocznych przebojów dedykowanych najmłodszym fanom gier. Wśród dużej ilości kiczowatego chłamu (szczególnie na PC) najefektowniejsze, najładniejsze, najmiodniejsze wydają się być Ratchet & Clank: Quest for Booty oraz Banjo & Kazooie: Nuts & Bolts. Oba tytuły to nie jakieś nowatorskie odkrycia, które pojawiły się znikąd, ale pozycje o ugruntowanej pozycji, mające swe początki lata wstecz. Duet Ratchet & Clank atakuje konsole Sony już siódmy rok, debiutując w czasach młodości PS2. Obecna część jest deserem po Tools of Destruction i tak naprawdę za niewielkie pieniądze oferuje niedużo (3-4 godz.), ale za to przedniej zabawy. Jak zwykle dużo skakania, sporo strzelania i cała masa śrubek do zebrania.

Druga z gier, Nuts & Bolts, jest duchowym spadkobiercą starego przeboju z N64 – Banjo & Kazooie, który – nawiasem mówiąc – niedawno odkopano i umieszczonego na XLA. Tak, jak w pierwowzorze, tak i w najnowszej części miś z ptaszkiem zwiedzają cukierkowe światy, zbierają nutki, kawałki układanek i inne pierdółki. To, co różni jednak Nuts & Bolts od oryginału, to duży nacisk na poruszanie się pojazdami. Wehikuły oczywiście nasi milusińscy mogą sobie zrobić sami z dostępnych w garażu, składając je niby z klocków LEGO. Fajna ta gierka, tym bardziej, że skonstruowanymi pojazdami można pochwalić się w sieci i wziąć udział w różnorakich online’owych wyścigach.

Padło słowo: LEGO. Dalej już wiecie, co będzie: Fulko wspomni o ubiegłorocznych klockowych produkcjach studia Traveller’s Tales. LEGO Batman: The Videogame i LEGO Indiana Jones: The Original Adventures to kolejne pozycje wykorzystujące ten sam patent, znany jeszcze ze starych starwarsowych odsłon. Ponownie bohaterowie przemierzają ułożony z klocków LEGO świat, odtwarzają znane z przebojów kinowych scenki i eksplorują teren, tzn. zbierają różne rodzaje klocków, budują różne maszyny z klocków, rozwalają klockowatych przeciwników i rozwiązują klockowe zagadki. W oba tytuły z 2008 roku lubi pogrywać Fulko-juniorek, jednak jego tatuś jest już trochę serią LEGO znudzony. Bo ileż można wałkować to samo?! To już lepiej zagrać włóczkowym bohaterem w odlotową platformówkę LittleBigPlanet. Przynajmniej coś nowego na horyzoncie.

Mimo możliwości gry w kooperacji na jednym ekranie – LEGO Batman: The Videogame szybko się nudzi.

Tyle dzieci. Niech im słonko świeci. Zanim Fulko przejdzie do ostatniej części tego przydługiego felietonu (gdzie wcale nie będzie o grach bez przemocy), zatrzyma się przy jeszcze jednym niszowym gatunku. W zasadzie można by go nie omawiać, bo nie błysnął żadnymi wielkimi hitami w 2008 roku, ale Fulko musi to zrobić. Powód: to ulubiony gatunek Fulko. Jeszcze nie wiecie, w co Wasz idol lubi pogrywać najbardziej? Ależ oczywiście – znowu zgadliście – to przygodówki! Dorwać dobrą adventurkę to prawie tak, jak znaleźć stówkę na ulicy – szansa niby niewielka, ale jest. Gdzie te czasy, kiedy Larry co rusz rozpinał spodnie, a fani zaliczali Space Questy, Police Questy, King’s Questy i Bóg jeden jeszcze wie co? Sierro, wróć!

Tak, jak Fulko zasugerował wyżej, rok 2008 nie był specjalnie dobry dla miłośników przygodówek. Można było jednak zaliczyć parę znośnych tytułów. Warte grzechu jest Vampyre Story, sympatyczny tytuł, w którym w anorektycznym ciele kobitki o imieniu Mona gracz próbuje wyrwać się z twierdzy wampira, który raczył naszą bohaterkę porwać i uwięzić. Inna niewiasta – Sylvie – występuje w Chronicles of Mystery: Rytuał Skorpiona. Antyczne klimaty, archeologiczne wykopaliska i zakon joannitów plus niezłe krajobrazy Malty, Istambułu i Watykanu to całkiem niezła rekomendacja dla tej ciekawej, choć krótkiej przygodówki. No i jeszcze jedna bohaterka – ta Fulko najbardziej przypadła do gustu – blondyneczka z gry So Blonde: Blondynka w opałach. Tytuł dość głupawy, ale nie dajcie się zwieść pozorom – rozwiązywanie problemów atrakcyjnej panienki, przebywającej na tropikalnej wyspie wśród dzikusów to świetna zabawa. I co ważne: zagadki wcale nie są głupie.

Oto Sunny – siedemnastoletnia laska z So Blonde: Blondynka w opałach. Warta grzechu.

Było o paniach, będzie o panach. Z przygodówek męskich warto wspomnieć o dwóch tytułach: Dracula: Początek oraz Perry Rhodan: Dziedzictwo przeszłości. W Draculi gracz wciela się w Abrahama Van Helsinga (Fulko sprawdzał – to nie dziadek Vin Diesela), słynnego pogromcy wampirów. Dość ponura, choć ciekawa fabuła wysyła nas do Londynu, Kairu i Wiednia, no i oczywiście do Transylwanii. Perry Rhodan: Dziedzictwo przeszłości natomiast to bardzo specyficzny tytuł – oparty na niemieckiej literaturze SF. Główny bohater to taki z wyglądu aryjski przystojniak, choć w roku 4934 pewnie nikt już nie myśli o rasie panów. W każdym razie w tej dalekiej, trudnej do wyobrażenia sobie przyszłości facet jest ważną szychą, co wcale nie przeszkadza komuś porwać mu dziewczynę. Dalszego ciągu można się domyślić – Perry wyrusza na poszukiwania, choć sprawy szybko przybierają nieoczekiwany obrót. Jaki? Dowiecie się za 59,90 zł.

Czy pamiętacie, jak kilka akapitów wyżej Fulko wspominał, że końcówka tego artykułu wcale nie będzie traktować o grach bez przemocy? Wasz ulubiony redaktor dotrzymuje właśnie słowa. Kończy o przygodówkach, a zaczyna o grze, która przez większość gazet i serwisów uważana jest za najlepszy tytuł 2008 roku, a o której jeszcze nie wspominał. Tak, Wasza cierpliwość została nagrodzona – będzie o GTA IV. Gra ogromna, efektowna, długa, dorosła i… nudna. Tak, dobrze przeczytaliście – nudna. U Fulko również zajmuje pierwsze miejsce, ale na liście największych rozczarowań 2008 roku.

Wasz ekspert zaznacza, że jest w pełni władz umysłowych, nie pił piwa od wczoraj i zdaje sobie sprawę, że jest sam przeciwko wszystkim. No, prawie sam. Bo szwagier Fulko, który bawił się wersją na PS3 (Fulko ciupie na X360), równie szybko odłożył grę na półkę. Więc albo obaj zgłupieli i jest to widać rodzinne, albo rzeczywiście z tym GTA IV jest coś nie tak. I mówi Wam to fan serii, który grał we wszystkie części „złodzieja aut”. A najgorsze, że tak na „czwórkę” czekał…

Co odrzuca Fulko od GTA IV? Wiele rzeczy, zbyt wiele. Na pierwszy ogień niech idzie postać głównego bohatera. Fulko nie jest jakimś przystojniakiem, ale mimo szczerych chęci, kompletnie nie potrafi utożsamić się z osobą Niko Bellica. Nie lubi go. Ten nieogolony, niedomyty, ubrany jak łachmyta żul kompletnie nie „siadł” Waszemu protagoniście i to nie jest tak, że trudno uczciwemu człowiekowi wcielić się w czarny charakter. Bo Fulko, aczkolwiek człowiek-kryształ, darzył dużą sympatią swoich gangsterskich bohaterów z poprzednich części serii: czy to bezimiennego białego, czy murzyńskiego gangsta, czy równie mahoniowego marine. Autentycznie nie byłos problemos. A tu się nie da.

Ten nieogolony obwieś jest głównym bohaterem GTA IV. Nie wygląda nawet groźnie, raczej odpychająco.

Druga rzecz: Liberty City nie było nigdy ulubionym miastem Fulko. Nie ma to, jak gorące plaże Vice City i Los Santos, okazałe, rozświetlone blaskiem świateł jaskinie hazardu w Las Venturas czy sympatyczny port i ogromne mosty w San Fierro. Te miasta mają swój indywidualny, lekki, wesoły klimat. A Liberty City jest ciężkie, przygnębiające, odrapane – po prostu brzydkie. Kolejka miejska, zawieszona nad głową jeszcze człeka dobija. I nie jest to wina słabej grafiki, a raczej wina właśnie świetnej oprawy graficznej – dodatkowo uwypuklającej szpetotę miasta. Po trzecie: paskudna ścieżka dźwiękowa. To, co było wizytówką poprzednich części, sprzedawaną częstokroć oddzielnie od samej gry, tutaj nie daje się słuchać! Poza radiem Liberty Rock Radio reszta stacji jest albo totalnie przegadana, albo prezentuje (poza wyjątkami) jakieś deliryczne rytmy, od których można się pociąć. A za radio Vladivostok Fulko kiedyś poda Rockstar do sądu.

Pozostając w tym swoim zrzędliwym tonie, Fulko przyznaje, że nie podoba mu się też pomysł z telefonem komórkowym. Co rusz ktoś na niego dzwoni i du... szę zawraca. Zaletą innych odsłon GTA było to, że dopóki człowiek nie chciał, palcem akcji do przodu nie ruszył. Mógł sobie pozwiedzać okolicę, zajrzeć w każdą dziurę, poodnajdywać znajdźki i bonusy, posłuchać niezobowiązująco muzyki itd. Luz blues. A teraz nic, tylko dzwonią, kurna, i dzwonią. Inna sprawa – paskudnie ustawiająca się nad autem kamera. Po setnym, tysięcznym, milionowym skorygowaniu jej ułożenia podczas jazdy Fulko miał ochotę zacząć chodzić wszędzie piechotą. I tak całkiem na koniec tych narzekań Wasz felietonista doda, że niewiele rzeczy go dziwi, ale pomysł z szukaniem i wybijaniem gołębi w mieście to dowód na to, że panom z Rockstar zaczynają kończyć się pomysły. Za niedługo zmuszą nas do rozdeptywania dżdżownic po deszczu.

GTA IV to tytuł, na którym Fulko się zawiódł. Nie znaczy to, że gra jest zła – po prostu czego innego Fulko od niej oczekiwał. Oczywiście opinia Fulko może się nie pokrywać z Waszą i pewnie się nie pokrywa, ale nie martwcie się. Najpewniej GTA IV i tak będzie na szczycie hitów 2008 roku, a może i wszech czasów. Który z tytułów, wymienionych w powyższym artykule do niego dołączy? Może Gears of War 2, a może Crysis: Warhead albo Fallout 3, albo Mass Effect czy Assassin Creed?

Gin Rummy – najlepsza gra 2008 roku by Fulko.

Jedno jest pewne: sądząc po ilości znakomitych tytułów, ogólnoświatowy kryzys w 2008 roku nie zaszkodził branży gier. Czy dlatego, że większość projektów rozpoczętych było dużo wcześniej, niż nastąpił krach? A może ta branża jest po prostu kuloodporna? Wszystko to zweryfikuje aktualny, 2009 rok. Żeby jeszcze tylko było trochę więcej oryginalnych, nowatorskich pomysłów…

P.S. Pewnie spytacie, na jaki tytuł 2008 roku Fulko będzie głosował w plebiscycie Gra Roku 2008? Otóż Fulko nie będzie głosował, bo jego faworyt nie ma szans. No, chyba, że wszyscy umówimy się i oddamy głos na Gin Rummy. Ale to by nawet w tak tolerancyjnym serwisie jak GRY-OnLine nie przeszło.

Marek „Fulko de Lorche” Czajor