autor: Krzysztof Sobiepan
Fortnite Battle Royale kontra PUBG - czym różnią się obie te gry?
Czy istnienie w jednym segmencie battle royale musi oznaczać wieczną rywalizację między dwoma największymi tytułami? A może PUBG oraz Fortnite wykształciły na tyle odmienne style, że gracz nie musi wybierać jednej ze stron barykady i… może lubić obie?
Spis treści
- Fortnite Battle Royale kontra PUBG - czym różnią się obie te gry?
- Same but different, czyli battle royale na dwa sposoby
- Spadochrony oraz wyposażenie: dostępność lub zbieractwo
- System walki – płynność przeciw precyzji
- Format rozgrywki – różne stawki i „paradoks kampienia”
- Model biznesowy – darmowy lub premium, plus skórki
- Podsumowanie – każdy inny, wszyscy równi?
Format rozgrywki – różne stawki i „paradoks kampienia”
Stawka, o jaką toczy się mecz w battle royale, może być diametralnie różna i w przypadku dwóch omawianych gier także to widać. W Playerunknown’s Battlegrounds rozgrywka ma tu swojego asa w rękawie. Ze względu na stosunkowo długie starcia gracze nieco bardziej boją się o swoje życie, zwłaszcza w trybie solo (choć zdarzają się nie lada chojracy). W rzadko której strzelance sieciowej, może z wyjątkiem Escape from Tarkov, jesteśmy w stanie przeżyć takie emocje, pozostawać w ciągłym napięciu i niekiedy mieć akcję serca przyśpieszoną do stanu przedzawałowego. Kto kiedyś usłyszał niespodziewane kroki pod drzwiami właśnie przeszukiwanej chaty, ten wie, o co mi chodzi. Jeśli na podstawie PUBG powstałby film, to zdecydowanie mógłby być thrillerem. Każdy mecz zaczyna się tu spokojnie lub przeciwnie – od krwawej łaźni, z której jakimś cudem udaje nam się wyjść zwycięsko. Później napięcie stopniowo rośnie. Przechodzimy obok otwartych drzwi. Czy w środku czai się nasz zabójca, czy po prostu boimy się martwych przedmiotów, a budynek został przeszukany 20 minut temu? Widzimy kogoś hen daleko. Nagle postać przystaje. Czy zauważyła nas i już przymierza się do strzału, a może jedynie sprawdza coś w ekwipunku? I moja ulubiona (znienawidzona) sytuacja: powoli zbliżający się dźwięk samochodu, który płynnie narasta w miarę kierowania się ku naszemu schronieniu, po czym nagle się urywa, zwiastując postój i rychły szturm na naszą pozycję.
W Fortnicie o taki poziom emocji jest niezwykle trudno, bo gra toczy się o znacznie niższą stawkę. Błyskawiczne mecze sprawiają, że wielu zawodników wydaje się bardzo „hop do przodu” i bez problemu godzi się ze śmiercią – w końcu czas oczekiwania w kolejce jest króciutki. Z osobistych doświadczeń wynoszę, że przeciwnicy rzadko kiedy próbują uciec przy okazji niekorzystnej potyczki i nie cechują się za dużą dyscypliną ognia, strzelając do każdego celu (w PUBG czasem lepszą decyzją jest nierozpoczynanie nierównej batalii w ogóle, jeśli wróg nas nie zauważył). Oczywiście to moje domysły, ale sam także dużo łatwiej otrząsam się z przegranej w Battle Royale i zasiadam do kolejnej partyjki, niewiele myśląc o poniesionej przed chwilą porażce.
Inną kwestią jest coś, co roboczo nazwałem „paradoksem kampienia”. Ogólnie rzecz biorąc, Fortnite zdaje się być wręcz stworzony do zbudowania fortu, siedzenia w nim, ile się da, i czekania, aż ktoś nawinie się pod celownik. Parę strzałów z broni wyborowej i proszę, zabójstwo za darmo, można wypatrywać następnego frajera. Z własnego doświadczenia wiem jednak, że nie jest to do końca słuszne posunięcie (wyjątkiem może być tu przedmiot, który dosłownie zmienia naszą postać w krzak). Stworzone przez graczy budynki są bowiem praktycznie wielkim świecącym znakiem, krzyczącym „Hej, tu jestem! Proszę, zabij mnie rakietą!”. Spora liczba kompetentnych graczy decyduje się więc opuszczać forty dość szybko po wygranym pojedynku, a kluczem do sukcesu wydaje się raczej mobilność i stały zapas zasobów na nowe umocnienia (gdy już wiemy, z której strony jesteśmy atakowani). Może jest to kwestia tego, że modele postaci wyróżniają się z otoczenia i niezwykle łatwo dojrzeć wroga nawet ze znacznej odległości, często przez szpary w zbudowanym przez niego „domku”.
Z drugiej strony – w PUBG kamuflaż (np. w odpowiednich strojach kosmetycznych) jest stałym elementem rozgrywki, a osoba wyposażona w strój ghillie okazuje się nie do wykrycia praktycznie już na średnim dystansie (jeśli oczywiście nie biegnie, tylko raczej leży przyczajona ze snajperką). Identyfikacja przeciwnika na tle natury często jest wyjątkowo trudna i czasem ciężko powiedzieć, czy w ogóle trafiamy wroga z naszej broni (dlatego niezwykle popularna stała się modyfikacja z „niebieską krwią”).Biegnąc, zdarza się też zginąć od pojedynczej kuli nie wiadomo skąd, a leżenie i czekanie na wzgórzu jest całkiem niezłą taktyką na zgarnięcie zabójstwa, zwłaszcza przy obserwacji granicy nadchodzącego niebieskiego kółka. Paradoksalnie odnosi się więc wrażenie, że to właśnie w grze PUBG Corp. łatwiej trafić na siedzącego w jednym miejscu bystrookiego strzelca (przynajmniej moim zdaniem).