Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 3 lutego 2010, 14:21

autor: Adam Kaczmarek

Battlefield: Bad Company 2 - test przed premierą

Seria Battlefield należy do grona najbardziej rozpoznawalnych strzelanin na PC. Na Bad Company 2 z niecierpliwością czekają rzesze graczy. Wersja beta to ledwie przedsmak tego, co czeka nas już w marcu.

Pierwszym efektem wydania bety Battlefield: Bad Company 2 na komputery osobiste był kryzys w globalnej sieci. Niewydolne serwery z klientem gry zmuszały użytkowników do długich poszukiwań kolejnych źródeł. Przez pewien czas panowała kompletna dezinformacja. DICE obiecało wypuścić niezbędne pliki nad ranem, aby wszyscy mogli wieczorem śmigać na wirtualnym polu walki, po uprzednim zalogowaniu się na swoje konto. W rezultacie większość graczy zakosztowała rozwałki dopiero na drugi dzień. Taki falstart był akurat do przewidzenia. Ogromna popularność serii i pozytywne wieści dotyczące dedykowanych jej serwerów przełożyły się na wzrost zamówień tytułu w internetowych sklepach, które gwarantowały dostęp do wersji testowej. Gwoli wyjaśnienia, beta skupia się na rozgrywce wieloosobowej. Wrażenia z trybu single player opisał eLKaeR.

Pecetowy Battlefield wreszcie doczekał się destrukcji otoczenia.

Studio DICE przygotowało dla graczy jedną mapę (Port Valdez), dwie strony konfliktu, trochę sprzętu i sporo dodatków sprawdzających mechanizm odblokowywania rozmaitych ulepszeń. Śnieżna lokacja składająca się z terenu budowy, małej wioski, doków oraz skromnej bazy wchodzi w skład trybu Rush. Zasady są proste – Amerykanie bronią wyznaczonych punktów w formie stacji M-COM, a Rosjanie mają za zadanie je zniszczyć. Uzbrojenie skrzyni skutkuje głośnym alarmem. Wówczas drużyna broniąca przystępuje do rozbrajania ładunku w określonym limicie czasowym. Likwidacja pary takich punktów przesuwa front w dalsze zakątki mapy. I tak aż do ostatecznego rozprawienia się z protektorami rurociągu. No, chyba że napastnikom zabraknie kuponów, czyli nieodłącznego elementu towarzyszącego wszystkim Battlefieldom. Ogólnie całość posiadaczom „blaszaków” może wydać się świeża, ale i tak nosi znamiona tradycyjnej, militarnej zawieruchy z wykorzystaniem ciężkiego oręża.

W wersji beta upchnięto całkiem sporo pojazdów o różnorakim przeznaczeniu. Dzięki szybkim quadom dwójka żołnierzy może błyskawicznie przemieścić się w rejony o największym znaczeniu strategicznym. Do obszerniejszego transportu przydaje się Vodnik, a przy bardziej intensywnych starciach warto wykorzystać Bradleya. W pojedynkach pancernych główną rolę odgrywają rosyjski T-90 oraz jankeski Abrams. To właśnie głównie czołgi zwróciły moją uwagę, a to ze względu na drastycznie spowolniony obrót wieży. Pecetowcy z pewnością pamiętają, że w Battlefield 2 doświadczony kierowca w blaszanej konserwie siał postrach, zwłaszcza na miejskich mapach. W Bad Company 2 sytuacja delikatnie się zmieniła. Jeżeli w czołgu nie ma strzelca karabinu maszynowego, wówczas błyskawicznie zamienia się on w kupę złomu po detonacji C4 lub ostrzale z wyrzutni AT. Nie brak również wehikułów powietrznych. Helikopter szturmowy Apache oraz Blackhawk znajdują się tylko w bazach defensorów. Obecność tego ostatniego nieco dziwi, bo pożytek z niego żaden. Wolałbym w jego miejsce coś z grubszym pancerzem.

Gra drużynowa to podstawa zwycięstwa.

Budowa mapy Port Valdez jest taka, jakiej się obawiałem, czyli nijaka. O gustach się nie dyskutuje, aczkolwiek ja preferuję bardziej otwarte poziomy. DICE zafundowało w becie lokację złożoną z dwóch ścieżek, kierujących agresorów do głównych punktów. Oczywiście widoczne są pewne rozwidlenia i urozmaicenia w postaci plaży i przeróżnych drabinek, ale nie zmienia to faktu, że rozgrywka zdominowana jest przez chaos, wywołany ostrą wymiana ognia na jedynej drodze. Szkoda, że twórcy nie zadbali o alternatywne szlaki, np. podziemne tunele. Coś, co było esencją w leciwym już Enemy Territory (czyt. „trasą ostatniej szansy”), tu wykastrowano do postaci beznamiętnej kanonady i walenia głową w mur. Balans, a co za tym idzie przyjemność z rozgrywki uzależnione są od poziomu współpracy pomiędzy użytkownikami. Od czasu do czasu można się wkurzyć widząc oddział łażący w kamuflażu (czysty widok na spawn drużyny broniącej niemal od razu kusi wykorzystaniem broni snajperskiej), wówczas łatwo przechylić szalę zwycięstwa na własną stronę... lub przeciwną. Dochodzi do tego jeszcze element gry w czteroosobowych składach. Trzymanie się grupy mocno zawęża możliwości ofensywne wroga, gdyż na obecnym etapie bety serwery mają wyłączony tryb ognia przyjacielskiego – wystarczy celować na oślep, ubić rywala i czekać na pomoc sojuszniczego sanitariusza. Implementacja dodatkowych map z pewnością pomogłaby w usuwaniu podstawowych błędów związanych z rozmieszczeniem sił i zasobów.

W Battlefield: Bad Company 2 mamy cztery klasy żołnierzy: szturmowiec, sanitariusz, inżynier i zwiadowca. W zestawieniu z pierwszą częścią, dostępną na konsole, widoczna jest pewna kastracja i konsolidacja ekwipunku. Zwiadowcę wyposażono na przykład w M24 oraz ładunki C4, a inwentarz inżyniera wzbogacił się o wyrzutnię rakiet. Najmniej trafionym pomysłem jest wyposażenie sanitariusza w ciężki karabin maszynowy, który robi z niego bardzo mocną jednostkę. Szwedzkim deweloperom najwyraźniej zabrakło inwencji, aby ugryźć ten aspekt od właściwej strony. Najgorsze jest to, że przewidziane unlocki dla medyka to kolejne odmiany tej pukawki, często lepsze od standardowego PKM, co stawia go w bardzo uprzywilejowanej sytuacji. Pozostałe klasy muszą obejść się niestety smakiem, choć taka Saiga lub F2000 w rękach dobrego gracza może skutecznie zniwelować przewagę wojaka z apteczką. Oprócz tego już na etapie bety widać, że system dodatkowych umiejętności niespecjalnie wpłynie na rozwój wydarzeń w trakcie bitew. Kto ma zginąć, ten zginie, jak nie od moździerza to z granatnika. A czy nosić będzie nowy kewlar, czy wzmocniony hełm – nie ma to żadnego znaczenia. Gra jest dynamiczna i nieprzewidywalna, co od zawsze było zaletą Battlefielda.

Nie ma sekundy, aby coś nie wybuchło.Znak szczególny serii został zachowany.

Największe problemy wersji testowej dotyczą silnika graficznego. Jak powszechnie wiadomo DICE po raz pierwszy eksperymentuje z Frostbite Engine na PC. Mamy więc wszechobecną destrukcję otoczenia, niezłej jakości tekstury, piękne oświetlenie lokacji (śnieg potrafi nieźle „dać po oczach”) i sporo efektów specjalnych. Niestety ładne widoki mają wpływ na wydajność. Bez czterordzeniowego procesora niezwykle ciężko otrzymać zadowalającą płynność nawet na średnich ustawieniach. Latające cegły, leje po eksplozjach i elementy wystroju mapy, korzystające z silnika fizycznego Havok wyciskają z nowych komponentów siódme poty. Twórcom dostało się już za słabą optymalizację kodu od zdenerwowanych fanów. Oby do czasu premiery uporali się z tym fantem, bo inaczej BFBC2 czeka zagłada. Sporym zaskoczeniem jest rezygnacja z kładzenia się na ziemi. Mimo sporych pretensji i petycji autorzy pozostali nieugięci. Chcesz się schować? Klęknij za przeszkodą. Na szczęście po kilku godzinach można się do tego patentu przyzwyczaić. No i rzecz najważniejsza – DICE musi wyeliminować kanciarstwo i cwaniactwo. Notoryczne podkładanie C4 pod skrzynie zabija grywalność.

Wersja beta trybu wieloosobowego wywołała we mnie mieszane odczucia. Niewątpliwie idea wydania kolejnego Battlefielda na PC jest słuszna. Natomiast nie wybaczę DICE, jeżeli wypuści na rynek niedopracowany bubel, który nie zająknie się jedynie na sprzęcie za kilka tysięcy złotych. Owszem, gra już teraz wygląda na militarną strzelaninę z ogromną dawką epickości i wszechobecnym efekciarstwem. Z drugiej strony liczba próśb o dopieszczenie kodu (nawet od osób z dobrym sprzętem) i poszczególnych elementów rozgrywki mówi sama za siebie. Bardzo dobrze się stało, że beta ujrzała światło dziennie. Źle, że czasu do premiery pozostało tak mało. Jeżeli szwedzkie studio poradzi sobie ze wszystkimi błędami, uznam to za cud. Trzymajmy kciuki, by nastąpił.

Adam „eJay” Kaczmarek

Battlefield: Bad Company 2

Battlefield: Bad Company 2