Zapomnijcie na chwilę o multiplayerze. Kampania w Battlefieldzie powraca po latach i zapowiada się naprawdę przyzwoicie
Kampania w Battlefieldzie. Czekaliśmy na nią aż 7 lat, w tym czasie jakieś dziecko zdążyło się urodzić i pójść do podstawówki. Oczekiwania miałem więc naprawdę spore, gdyż ostatnia taka rozgrywka pojawiła się jeszcze w „czwórce”.

Przyszedł więc idealny moment powiedzieć „sprawdzam”, bo dostaliśmy do wypróbowania trzy zróżnicowane misje z nowej kampanii. Każda zupełnie inna. Ale już teraz mogę Wam rzec, że na pewno tę grę chcę przejść, zapowiada się bowiem naprawdę nieźle. Może nie będzie to majstersztyk, ale jest w porządku.
Co my tu mamy?
Musimy zacząć od pewnej kwestii technicznej. Jako że Battlefield przyciąga uwagę wielkim widowiskiem, wybuchami i nowoczesną grafiką, oczywiste było, że pierwsze, co zrobiłem po odpaleniu gry, to ustawienie wszystkiego na ultra, a tam, gdzie mogłem, aktywowałem nowy tryb – overkill. I... to był błąd. Spokojnie, nie miałem żadnych spadków klatek, po prostu na tym etapie overkill ewidentnie nie jest jeszcze dopracowany graficznie.
Warto zauważyć, że wersja, którą testowałem, nie była jeszcze ukończona, ale mimo to nie natrafiłem na ani jednego buga czy glitcha. Poza problemem graficznym, jaki stanowiły... słabe cienie, które miejscami były ledwie widoczne. Ale spokojnie – wystarczyło wrócić do predefiniowanych ustawień ultra, w których wszystko działało już dużo lepiej. Poza tym nie ma tu jakiejś rewolucji graficznej – to po prostu stary, dobry BF. Jedyny mój większy zarzut jest taki, że mam wrażenie, iż twarze z jakiegoś powodu prezentują się gorzej niż w poprzednich dwóch częściach. Nasz szef w pierwszej misji wygląda, jakby miał sklejone rzęsy. No cóż, oby to też poprawili.
Niezłą ekipę żeście zmontowali...
No właśnie, szef. Nasza ekipa w kampanii singlowej składa się z całkiem ciekawych osobowości. Nie jest to w żadnym wypadku Bad Company, mnie nasunęły się raczej skojarzenia z ekipą z pierwszego Killzone’a. W każdej misji gramy kimś innym (wybór jest narzucany przez grę), ale współpracujemy przy wykonywaniu zadań. Możemy wydawać proste polecenia, jak np. „rzuć granatem” czy „sprawdź ten teren”. Są one przypisane do konkretnych postaci, bo każda z nich reprezentuje inną klasę.
Haz Carter jest dowódcą Dagger 13, czyli naszej drużyny marines. Wydaje się typowym twardzielem, który skrywa sporo empatii. Carter może rzucić granat w miejsce, które mu wyznaczymy. Dylan Murphy z kolei – ostrzelać wroga z RPG, jeśli sobie tego zażyczymy. Natomiast Simone „Gecko” Espina to zwinna babka robiąca niezły użytek ze snajperki – ją możemy poprosić o przeprowadzenie zwiadu terenu. Cliffa Lopeza obserwujemy często na polu bitwy, gdyż jest naszym supportem, co oznacza, że będzie nam podrzucał skrzynki z amunicją podczas walki i po niej. No i wreszcie Lucas Hemlock. Poznałem go nieco później, dopiero w ostatniej misji. To zamaskowany typ, o którym nie wiadomo prawie nic.
Wszyscy są członkami drużyny Dagger 1-3, która walczy w imieniu NATO. Co ważne, nie jest to NATO w takim składzie, jaki znamy, bo opuściło je wiele krajów. Po drugiej stronie mamy Pax Armata, czyli prywatną korporację militarną, która zadecydowała się naruszyć światowy porządek.
Mamo, kupisz mi lądowanie w Normandii?
W misji trzeciej, osadzonej na Gibraltarze, a nazwanej przeze mnie „mamy D-Day w domu”, trafiamy jako Murphy do amfibii płynącej ku wybrzeżu. Po drodze obserwujemy całą armię sojuszniczych maszyn zmierzającą na bitwę, a na brzegu czekają fortyfikacje wroga, które ostrzeliwujemy z działa – pojazdem niestety nie możemy kierować. Dzieje się tu sporo, ale nie bez powodu nazwałem ten etap nieco prześmiewczo. Na mnie bowiem wrażenia nie zrobił, nie czułem, że jest to coś nowego w serii. Chyba największy problem wynika z faktu, że Battlefield przyzwyczaił nas do wielkiej rozpierduchy, więc liczyłem na większą skalę bitwy. Tymczasem tutaj obserwujemy maksymalnie kilka czy kilkanaście naziemnych pojazdów, niekiedy też coś przeleci po niebie. To, co ma sens, to fakt, że – jak przystało na „współczesne pole bitwy” – nie ma tu wielkiej armii piechurów, tylko raczej kilka większych grup.
Gibraltar to ciasne uliczki pełne detali, szczególnie że możemy rozwalać ściany budynków i wchodzić do mieszkań. Nie do wszystkich, ale do wielu z nich. W części czeka na nas nawet amunicja. Jesteśmy tu w roli biegającego mechanika wozu bojowego, więc od czasu do czasu, poza dynamiczną walką z wrogiem, musimy latać z palnikiem i działać, żeby nasz wesoły pojazd nie pożegnał się z resztą drużyny. Dookoła cały czas czają się snajperzy i kolesie z RPG – tych można się bardzo przyjemnie pozbyć, rozwalając ściany, za którymi się ukrywają. Czy to granatnikiem, czy C4, czy właśnie pożyczoną od nich bronią. Słowem – Battlefieldzie, tęskniłem.
No i już tutaj wita nas prawdziwa kanonada eksplozji, szczególnie w słuchawkach. Non stop coś wybucha, nieco nas wręcz ogłuszając. Dźwięk zrealizowany jest bajecznie, moim zdaniem nawet lepiej niż grafika.
Misja mocniejsza niż amerykańskie ściany
Przenosimy się do Nowego Jorku, gdzie trwa spotkanie NATO z ONZ. W tym samym czasie siły Pax Armata okupują jakiś skrawek lądu w Brooklynie. „Natowcy” postanawiają więc wykurzyć drani. Tym razem gramy jako Carter, dowódca, skategoryzowany jako assault. Co bardzo przyjemne, w tej misji otrzymujemy cztery ważne elementy wyposażenia, które aż szkoda podmieniać na cokolwiek innego. Wśród nich jest LKM, który pomaga mocno w ciasnych zakamarkach miasta, a także główna broń, czyli karabin maszynowy z celownikiem termowizyjnym (w końcu walczymy w nocy), a gdyby to nam nie wystarczało, dostajemy też okulary termowizyjne.
To jednak nie koniec, bo zyskujemy także młot, który w tym etapie używany jest do rozwalania drzwi. Misja w Nowym Jorku to zresztą idealny przykład tragicznej jakości amerykańskiego budownictwa, czego będziemy świadkami dość często, jako że jedna trzecia zadania to przemierzanie brooklyńskich mieszkań i klatek schodowych. Tak naprawdę młota i C4 nie musiałem w sumie używać zbyt często, by dotrzeć do wroga – broń palna w zupełności wystarczała do burzenia ścian.
Podczas misji poszukujemy głównie rudzielca widzianego wcześniej w zwiastunie gry. Gość ma pewne powiązania emocjonalne z naszym protagonistą z tej misji, ale ponownie – bez spoilerów. To zadanie bardzo przypadło mi do gustu, bo oprócz latania po mieszkaniach i dachach trafiamy też do piwnic, a ostatecznie... do tuneli metra, gdzie gonimy samochodem za pociągiem. Piękna sprawa, w dodatku to my kierujemy, a autem nieco zarzuca, więc jakieś tam minimalne wyzwanie faktycznie tu występuje. Misja bardzo na plus, wydaje się też najbardziej kinowa z tych trzech, nie jest to może słynne „Semper Fidelis” z „trójki”, ale jest nieźle.
Mamy też (prawie) otwarty świat!
I wtedy wchodzi ona – misja 8. Znajdujemy się w pięknym, górzystym Tadżykistanie, nad malowniczym jeziorem, wokół którego Pax Armata ma swoje bazy. Tym razem kierujemy Gecko – snajperką posiadającą wśród gadżetów drona zdolnego nie tylko do oznaczania wrogów, ale też zrzucania na nich bomb. W dodatku trafia się tu kilka okazji do przemierzania doliny na quadach, co nawet bez żadnych strzelanin sprawia sporo frajdy. Mapa jest w połowie otwarta – pierwszy jej etap polegający na zniszczeniu radarów wroga oferuje masę opcji przejścia. Możemy wybrać, który radar rozwalamy najpierw i czy wchodzimy z przytupem, czy raczej jednak nieco wolniej i wyłączając syreny, by wsparcie nie dotarło. Ja uznałem, że skoro to BF, to musi być jak najwięcej rozwałki, a że na mapie było dużo pojazdów, rozwałkę miałem znakomitą. Wrogów jest mnóstwo, często przytłaczają nas ostrzałem, zważywszy na fakt, że jesteśmy tu jedynie we czwórkę, ale frajda okazuje się przednia.
Wróciły wspomnienia z Bad Company 2, tylko że tu niestety bez humoru i sarkazmu. Nasi kompani są okej, ale raczej z gatunku tych poważniejszych. Na koniec, po batalii na otwartej mapie, weszliśmy w coraz ciaśniejszy korytarz utworzony przez zbocze góry i jezioro, zmierzając w kierunku tamy. Dostaliśmy tam mocno nadużywaną później w misji broń – zdalnie sterowany moździerz. Użycie go raz czy dwa byłoby spoko, ale tu trzeba było wystrzelić z niego aż kilkadziesiąt razy. No a ostatecznie trafiliśmy na tamę, gdzie rozegrała się finalna bitwa.
Tu nadszedł najbardziej absurdalny jak do tej pory moment. Otoczyły nas czołgi. Z dwóch stron. Ruszyły na nas. Strzelały i ZA KAŻDYM RAZEM NIE TRAFIAŁY. A my... unikaliśmy ich pocisków przez minutę? Przy czym, szczerze mówiąc, nie musiałem niczego unikać, po prostu sobie biegłem. Zaleciało mi poziomem absurdu znanym z Yakuzy, na szczęście była to tylko minuta. Ostatecznie uciekliśmy, a tama wybuchła i woda w widowiskowy, kinowy sposób zalała wszystko za ciężarówką, którą pędziliśmy.
No jest w porządku, dobrze chłopaki robią
Podsumowując to wszystko, póki co kampania zapowiada się naprawdę przyzwoicie. Nie uważam, żeby była w stanie przebić mocny horror wojny z BF1, ale wygląda na to, że będzie to fajny dodatek do jak na razie naprawdę udanego multiplayera, który – mam nadzieję – nie wykrzaczy się na premierę. Bo nie oszukujmy się, większość ludzi kupi tę grę dla multi, a nie singla.
Teraz pozostaje już tylko liczyć na to, że autorzy nie dodadzą skinów z Niki Minaj czy kolorowych czołgów oraz że jednak battle royale nie stanie się głównym priorytetem EA. Mam ogromną nadzieję, że tak się nie wydarzy. Premiera 10 października.