Nie mogę już tak oglądać Netflixa, czas na zmianę

Mówi się o tym, że Netflix zamierza zrezygnować z publikacji pełnych sezonów nowych seriali w dzień premiery, stosując się do systemu zakładającego wypuszczanie jednego epizodu tygodniowo. Jeśli to prawda, radujmy się. Bo binge-watching to zło.

nasze opinie
Karol Laska 20 września 2022
14

Netflix ostatnio nie cieszy się zbyt pochlebną opinią wśród aktualnych i byłych subskrybentów. Stosunek ceny do jakości jest mocno krytykowany, gdzieś za rogiem czai się nowy, tańszy próg zakładający implementację reklam, a niedawno założoną sekcję grową można nazwać porażką, gdyż korzystał z niej do niedawna niecały jeden procent abonentów. Dodajcie do tego ponad milion użytkowników, których platforma utraciła na przestrzeni dwóch pierwszych kwartałów 2022 roku. Bez wątpienia mamy tu do czynienia z czymś na kształt kryzysu. „Na kształt”, bo – wedle skrupulatnych wyliczeń portalu Business of Apps – jest to nadal najpopularniejsze VOD na świecie. Mimo wszystko jednak „kryzysu”, więc nie dziwi mnie fakt, że Netflix działa zapobiegawczo już teraz.

Jeżeli wierzyć przeciekom płynącym z najróżniejszych czeluści Internetu od mitycznych, ale jednak wiarygodnych insiderów, to bardzo intensywnie rozważane jest aktualnie odejście od wiodącego systemu wydawniczego seriali. Te mogliśmy dotychczas oglądać (poza paroma wyjątkami pokroju Riverdale czy Better Call Saul) w całości, kiedy tylko dany sezon miał swoją premierę. Kilka bądź kilkanaście odcinków jednym ciurkiem, jeśli mieliśmy ochotę. Binge-watching pełną parą. Binge-watching, który nie tylko jest domeną Netflixa, ale i jego wynalazkiem. Nawet jeśli istniał wcześniej, to Netflix – niczym Thomas Edison – postanowił go opatentować i na dobre zmienił kulturę chłonięcia treści.

Kiedyś to (nie) było

Bo jak było kiedyś? Jeśli cofniemy się do czasów prymu TV i odbiorników satelitarnych (czyli czasów dość już zamierzchłych, choć pewne ich tradycje są przez starsze pokolenia nadal kultywowane), to wymusiły one na nas – odbiorcach – całkowite podporządkowanie się tzw. strumieniowi telewizyjnemu. Krótko mówiąc, co transmitowano, to oglądaliśmy, a „bogactwo” wyboru ograniczało się tak naprawdę do przełączenia się na inny kanał przy pomocy pilota, zakładając, że dzięki posiadaniu dekodera posiadaliśmy takich kanałów więcej niż kilka. Nieważne jednak, czy mowa o telewizji publicznej, czy komercyjnej – binge-watching nigdy nie istniał w tej formie co dziś. Szczytem szaleństwa były trzy odcinki Świata według Kiepskich na jednym z podkanałów Polsatu czy poranne maratony odcinkowe Eda, Edda i Eddy’ego na Cartoon Network. Swoboda w selekcji istniała tylko pozornie.

Nie mogę już tak oglądać Netflixa, czas na zmianę - ilustracja #1

Ed, Edd i Eddy, reż. Danny Antonucci (Cartoon Network), 1999

Niegdyś kasety VHS, a później nieco bardziej zaawansowane technologicznie telewizory i dekodery zapewniały co prawda takie funkcje jak pauzowanie, nagrywanie czy przewijanie do tyłu wybranych treści, ale była to dopiero zapowiedź prawdziwych udogodnień, które przyniosła era VOD, czyli w nie najbardziej precyzyjnym tłumaczeniu – era treści na żądanie. Era początkowo przespana przez królujące w telewizji komercyjnej HBO. A to, tuż obok AMC, słynęło właśnie ze swoich wysokojakościowych i wysokobudżetowych produkcji oryginalnych publikowanych w klasycznym i sprawdzonym systemie wydawniczym, zakładającym cotygodniową emisję nowego odcinka – zawsze o ściśle określonej godzinie, głośno regularnie sygnalizowanej w blokach reklamowych.

Netflix co prawda nie był pierwszy na rynku streamingowym, przy czym nie chodzi mi nawet o dość odległe i egzotyczne historie hongkońskiego ITV sięgające jeszcze lat 90. Został przecież uprzedzony przez YouTube, ale ten skupił się na zupełnie innym modelu biznesowym, zarówno pod względem rodzaju treści, sposobu ich publikacji, jak i dostępie do nich. Trzeba jednak pamiętać, że Netflix po wyjściu na rynek w 2007 roku nie od razu rządził i dzielił, a swoją politykę działania musiał nie raz rewidować. Zaczynał przecież od filmów, to na nich chciał budować siłę, przegrał jednak z kinami i zbyt długim oczekiwaniem na zdobycie praw do świeżo kręconych dzieł – zwrot w stronę, nazwijmy to, alternatywnej telewizji, wykonał nieco później.

Pierwsze 5–6 lat było tak naprawdę ciągłym badaniem potrzeb rynkowych, a ważną rolę w budowaniu pozycji Netflixa w świecie streamingu odegrał serial Mad Men, który na mocy tymczasowego porozumienia z Lionsgate wszedł w 2011 roku do oferty platformy i pokazał siłę przyciągania głośnych marek do firmy. Rok 2012 przyniósł z kolei pierwsze autorskie produkcje Netflixa, a więc i pełną wolność, jeżeli chodzi o formę ich dystrybucji. Mowa o norwesko-amerykańskiej koprodukcji kryminalnej pod tytułem Lilyhammer, która co prawda ujrzała światło dzienne również na skandynawskim kanale NRK 1, ale 6 lutego 2012 roku osiem odcinków pierwszego sezonu pojawiło się na omawianej platformie streamingowej, będąc tak naprawdę pierwszym dużym krokiem do zrewolucjonizowania całej branży telewizyjnej.

Do rewolucji doszło, co ciekawe, tylko na Netfliksie, ale to pewnie dlatego, że Netflix sam w sobie był wiatrem wielu zmian. Jeżeli spojrzymy na HBO GO (teraz Max), Amazon Prime Video, Apple+ TV czy Disneya+, to zobaczymy, że konkurenci nie podążyli śladem hegemona i zostali przy klasycznym modelu publikacji treści, uciekając od kultury binge-watchingu. A teraz, po takim czasie, firma, która wywaliła szachownicę do góry nogami i zmieniła zasady gry, postanawia posprzątać i dostosować się do tych niegdyś funkcjonujących reguł? Zastanawiające, ale… niebywale mnie to cieszy. Dlatego też koniec z historią – może pora na parę wniosków i odczuć.

Nie mogę już tak oglądać Netflixa, czas na zmianę - ilustracja #2

Lilyhammer, reż. Anne Bjornstad, Eilif Skodvin, 2012

Nie mamy czasu na…

Taki ruch Neftlixa sugeruje bowiem jedno – system wydawniczy, który przez parę ostatnich lat sprawdzał się, choć wielu uważało, że sprawdzać się nie powinien, w końcu trochę się przeterminował i przestał opłacać. Zresztą, nigdy dla Netflixa nie liczyło się obejrzenie wszystkich odcinków danego serialu przez każdego subskrybenta, i to w jak najszybszym czasie. Wszelkie zestawienia i statystyki, którymi chwalił się koncern, opierały się w zasadzie na tym, czy ktoś odpalił, chociaż na chwilę, jakikolwiek epizod danego programu – czytaj: czy w ogóle się nim zainteresował. Binge-watching stał się stylem życia wielu konsumentów, ale nigdy nie był kluczowy dla zarządu patrzącego na cyferki.

Bo wiecie, odnoszę wrażenie, że takie seriale jak House of the Dragon czy Rings of Power pokazują dziś, że cyferki można osiągać minimum takie same, a potencjalnie jeszcze większe, kiedy odbiorca otrzymuje jeden (czasem dwa) odcinek serialu tygodniowo. Zarówno HBO, jak i Amazon chwaliły się przecież głośno rekordami bitymi przez pilotażowe epizody obu dzieł (a chodzi przecież o liczbę widzów i wykupionych nowych subskrypcji). Jeżeli dany serial się spodoba, to widz będzie tak czy siak zmuszony zostać na parę miesięcy dłużej, aby wszystkie epizody zdążyły się ukazać. Jeśli wręcz przeciwnie, to nadal będzie traktowany jako abonent, który wykupił dostęp na przynajmniej jeden miesiąc.

Poza tym, niezależnie od jakości prezentowanego serialu, jeżeli tylko osiągnie on wystarczający pułap popularności, to będzie powszechnie omawiany. Dyskusje prowadzone są na blogach, portalach informacyjnych, kanałach youtube’owych, twitchowych streamach i… ulicach. A jeśli założymy, że serial ten będzie omawiany w częstotliwości jednego odcinka na tydzień, to z automatu zainteresowanie wokół niego potrwa dłużej, gdyż co siedem dni ponawiane zostaną dyskusje na temat nowego epizodu. Wymiana opinii nie znika, a cykl życia serialu dalej się kręci. Nie bez powodu, w mojej opinii, czwarty sezon Stranger Things podzielono na dwie części – główną i finałową. Już przy nim Netflix wiedział, że taka przerwa pomiędzy dwoma segmentami sezonu przyczyni się do jego pozostania w obiegu publicznym i fanowskim na nieco dłużej. W przeciwnym wypadku po dwóch tygodniach od premiery ostatniego epizodu zapomnielibyśmy o wszystkich poprzednich, a temat by ucichł.

Nie mogę już tak oglądać Netflixa, czas na zmianę - ilustracja #3

Ród smoka, reż. Miguel Sapochnik, Ryan J. Condal, 2022

Binge-watching daje widzowi pełną swobodę, ale działa ona na niekorzyść odbiorcy. Ten etap XXI wieku przyzwyczaił nas do masowego pochłaniania treści w szybkim tempie, a następnie zapominania o nich na rzecz kolejnego odpalanego w konsumenckim ciągu seansu. Pomijam fakt, że niekontrolowany binge-watching szkodzi zdrowiu i często sprawia, że przestajemy się skupiać, analizować, przetwarzać. Ludzie, którzy szukają w kinie i telewizji jedynie odmóżdżającej rozrywki puszczonej gdzieś w tle, skupiać się, analizować i przetwarzać nie muszą. Nie zdajemy jednak sobie sprawy z tego, jak binge-watching hamuje nasze odbiorcze potrzeby – często schowane i nieodkryte przez fakt bycia zalanym ciągłym strumieniem treści.

Dlatego powiem szczerze – jeśli Netflix rzeczywiście zmieni częstotliwość publikacji odcinków seriali z powodów biznesowych, ja będę szczęśliwy. Bo wyjdzie to wszystkim na dobre, nawet jeśli owi wszyscy tym faktem początkowo będą podirytowani. Miłośnicy pochłaniania całych sezonów naraz będą musieli po prostu nieco poczekać, ci mniej cierpliwi staną się wartościową częścią cyklicznego narastania hype’u, budowania oczekiwań z tygodnia na tydzień, brania udziału w nieco dynamiczniejszych, dłuższych i bardziej zniuansowanych dyskusjach w sieci, kolektywnego jarania się bądź rozczarowywania. I fajnie, bo to w mojej opinii sól seriali, coś, co różni je od filmów i co pozytywnie nakręca widza, jednocześnie nie wpływając na niego negatywnie. A binge-watching taki wpływ ma. Nie na każdego taki sam, ale ma. Jeśli więc częściowo umiera, to ja tej śmierci będę przyglądał się ze spokojem i ulgą. Krzyżyk na drogę.

OD AUTORA

Święty nie jestem, binge-watcing zdarzył mi się nie raz, wszystko wina tego znakomitego Better Call Saul i starszych sezonów Gry o tron, które musiałem nadrobić. Zawsze wolałem model HBO czy Amazona – może dlatego też rzadziej oglądam nowości na Netfliksie. Teraz ma szansę się to zmienić.

Zachęcam do dyskusji ze mną na moim profilu twitterowym.

Karol Laska

Karol Laska

Swoją żurnalistyczną przygodę rozpoczął na osobistym blogu, którego nazwy już nie warto przytaczać. Następnie interpretował irańskie dramaty i Jokera, pisząc dla świętej pamięci Fali Kina. Dziennikarskie kompetencje uzasadnia ukończeniem filmoznawstwa na UJ, ale pracę dyplomową napisał stricte groznawczą. W GOL-u działa od marca 2020 roku, na początku skrobał na potęgę o kinematografii, następnie wbił do newsroomu, a w pewnym momencie stał się człowiekiem od wszystkiego. Aktualnie redaguje i tworzy treści w dziale publicystyki. Od lat męczy najdziwniejsze „indyki” i ogląda arthouse’owe filmy – ubóstwia surrealizm i postmodernizm. Docenia siłę absurdu. Pewnie dlatego zdecydował się przez 2 lata biegać na B-klasowych boiskach jako sędzia piłkarski (z marnym skutkiem). Przesadnie filozofuje, więc uważajcie na jego teksty.

„Największa głupota wszech czasów”. Producent z Netflixa nie jest fanem sposobu, w jaki wydano Fallouta

„Największa głupota wszech czasów”. Producent z Netflixa nie jest fanem sposobu, w jaki wydano Fallouta

Kiedy One Hundred Years of Solitude będzie na Netfliksie?

Kiedy One Hundred Years of Solitude będzie na Netfliksie?

Reniferek to nowy hit Netflixa. Thriller psychologiczny o stalkerce ma 100% pozytywnych recenzji na Rotten Tomatoes i opowiada wstrząsającą historię

Reniferek to nowy hit Netflixa. Thriller psychologiczny o stalkerce ma 100% pozytywnych recenzji na Rotten Tomatoes i opowiada wstrząsającą historię

Kiedy premiera Rebel Moon 2 na Netflixie?

Kiedy premiera Rebel Moon 2 na Netflixie?

Nowe zdjęcia Liama Hemswortha na nowo wzbudziły dyskusje o tym, czy aktor pasuje do roli Geralta

Nowe zdjęcia Liama Hemswortha na nowo wzbudziły dyskusje o tym, czy aktor pasuje do roli Geralta