autor: Jakub Wencel
Metro: Last Light - przed premierą - Strona 2
Kolejna gra z serii Metro dokona zwrotu w kierunku żywiołowych strzelanin. Czy fani pierwowzoru, wielbiący jego pierwszorzędny klimat, mogą się obawiać nieuniknionych zmian?
Przeczytaj recenzję Recenzja gry Metro: Last Light - przepiękna postapokalipsa 2034 roku
Chyba największą rewolucję przeszedł system walki. 4A Games wyraźnie wzięło sobie krytykę do serca i postanowiło znacząco podkręcić dynamikę strzelanin – przyczynić mają się do tego zarówno liczne techniczne poprawki, zwiększające intuicyjność tego aspektu rozgrywki, jak i wzrost siły rażenia niemal wszystkich dostępnych w grze broni. Tym razem, trzymając w ręku ciężki, nagrzany karabin maszynowy, mamy naprawdę poczuć, jak potężnym narzędziem do zabijania dysponujemy. Oczywiście wraz z udoskonaleniem mechanizmów walki zwiększy się również liczba dostępnego oręża. W efekcie gra – przynajmniej pod tym względem – zbliży się raczej do kipiącej akcją strzelaniny, co z początku może odrzucić graczy oczekujących dusznej, gęstej atmosfery zapamiętanej z Metro 2033. Poprzednia odsłona mocno nawiązywała do survival horrorów i choć trudno zaklasyfikować ją do tej grupy, nie da się zaprzeczyć, że potrafiła momentami być na tyle sugestywna, by wywołać ciarki na plecach. Twórcy obiecują, że podobnych wrażeń nie zabraknie i w Metro: Last Light, chociaż jednocześnie nie ukrywają, że tym razem chcą zainteresować swoją produkcją także nieco szerszą grupę odbiorców.

Czy wyjdzie to tytułowi na dobre? Fragment rozgrywki, który 4A Games zdecydowało się pokazać na targach E3, choć rzeczywiście imponował spektakularnością (przywodzącą na myśl raczej kolejne części cyklu Call of Duty niż „jedynkę”), wywołał wśród zgromadzonych dziennikarzy mieszane uczucia. Przypomnijmy może, że pokazywał on efektowny pościg nazistów za głównym bohaterem i jego towarzyszem w pociągu pędzącym po podziemnej sieci torów. Choć twórcy zapewniali wtedy, że jest to tylko krótkie demo, mające przede wszystkim pokazać postęp technologiczny, jakiego udało im się dokonać w stosunku do poprzedniej części (stąd skupienie się na walce i interakcji z otoczeniem), to fakt, że zastanawiają się nad zupełnie nową ekonomią (nieopartą już na nabojach jako walucie), daje do myślenia. Być może rzeczywiście dane nam będzie zużyć ich w Metro: Last Light dużo więcej, a sam charakter zabawy przejdzie znaczącą przemianę.
Jednak nawet jeśli tak się stanie, miłośnicy atmosfery, jaką ukraińskiemu studiu udało się stworzyć w Metro 2033, nie powinni być zawiedzeni. To wciąż postapokalipsa, znacznie odbiegająca od zachodnich klisz - próżno szukać tu przymrużenia oka i popkulturowych zabaw, nie znajdziemy tu też żadnych elementów science fiction czy nawiązań do cyberpunku. To szary, brutalny i przepełniony specyficznym rosyjskim mistycyzmem świat. Pod tym względem Last Light ma powielać najlepsze cechy pierwowzoru, zachowując swoją unikalność i swoistą egzotykę – gdy w większości podobnych dzieł niepodzielnie dominuje wizja globu po wojnie nuklearnej rodem z Mad Maksa, warto docenić odwagę i inwencję twórców, którzy decydują się iść zupełnie inną ścieżką.

Deweloperzy żartują, że depresyjny obraz postapokaliptycznej Moskwy zaczerpnęli z codziennego życia na Ukrainie, ale wydaje się, że cała ekipa 4A Games nie może narzekać na dobre samopoczucie i produktywność w pracy, skoro skromnymi środkami udało im się stworzyć tak dobrą grę jak Metro 2033. Garść informacji na temat sequela pozwala ze spokojem czekać na rezultat ich dalszej pracy – nawet jeśli część zmian idzie w dość przewidywalnym kierunku: „szybciej, więcej, bardziej efektownie”, to na szczęście – miejmy nadzieję – będziemy mogli do tej listy dopisać również i „lepiej”. Metro: Last Light ma szansę być przełomem dla ukraińskiego studia na przebicie się do szerszej, zachodniej publiki, czego warto mu jak najbardziej życzyć – szczególnie że premiera tytułu zaplanowana jest dopiero na wiosnę przyszłego roku, więc zostało jeszcze sporo czasu na finalne szlify.
Jakub „Taven” Wencel