autor: Krzysztof Gonciarz
Star Wars: The Old Republic - już graliśmy! - Strona 2
Duchowy spadkobierca Knights of the Old Republic próbuje zrewolucjonizować gatunek MMO. Na pokazie w Londynie mieliśmy okazję zapoznać się m.in. z nowymi klasami postaci w tej grze.
Przeczytaj recenzję Tytuł, który nie zawiódł - recenzja gry Star Wars: The Old Republic
Scenka przerywnikowa – spotkany u wejścia do jaskini Sith zleca nam odnalezienie zwoju ze starożytnymi mądrościami. System dialogów jest standardowy dla gier BioWare, choć da się wyczuć, że nasz faktyczny wkład w rozmowę jest minimalny (różne opcje dialogowe prowadzą do tych samych odpowiedzi, a wynik rozmowy jest z góry ustalony).
Ruszamy do boju, po drodze załapując się na jeszcze jedną misję poboczną (podnosimy dziennik audio, po czym otrzymujemy zadanie zniszczenia 8 droidów bojowych). No i zaczyna się MMO – idziemy przez kilka dość rozległych obszarów, zbieramy loot i eliminujemy moby. W tej roli przerośnięte robactwo oraz zbuntowani niewolnicy Sithów. Oddany w moje ręce Sith Inquisitor jest dość solidnie dopakowany, więc z niczym nie ma problemu. Mimo to postanawiam przetestować jego umiejętności – tradycyjnie powiązane z cyframi na klawiaturze.
Walka wymaga ciągłego klikania – każde uderzenie mieczem świetlnym inicjujemy ręcznie, co na dłuższą metę może być niewygodne. Brakuje mi tu jakiegoś sprytnego systemu „rytmicznych” combosów rodem z Wiedźmina albo chociaż „drzewka” z Aiona (użycie jednego typu ataku umożliwiało kontynuowanie kombinacji innym, potężniejszym itd.). Tutaj wszystkie umiejętności odpalamy całkiem niezależnie od siebie. W arsenale Inkwizytora mamy więc klasyczne porażenie błyskawicą, blokującą przeciwnika na 15 sekund trąbę powietrzną (Whirlwind), wysysanie Mocy (Drain) a także czar leczący. W sumie nic niespodziewanego. Kiedy pozbędziemy się wszystkich przeciwników, możemy przejść w stan medytacji, co w kilka sekund zregeneruje nasze życie oraz Moc (która działa tak jak mana w każdym innym RPG).
Dobiegam w końcu do celu. Zwracam uwagę na praktyczną mapę, która po rozwinięciu zajmuje cały ekran, ale kiedy idę przed siebie, staje się półprzezroczysta (wygląda wtedy jak automapa z Diablo). Znajduję maszynę, czerwony silnik (Red Engine), we wnętrzu której ukryty jest zwój. Aby się do niego dostać, muszę zabić kilka kolejnych robaków. Po chwili zwój jest mój, a ja radośnie wracam do zleceniodawcy. Misja sztampowa do bólu.
I taka była moja – króciutka – przygoda z The Old Republic. Mam w związku z tą grą mieszane odczucia, ponieważ zapowiada się ona na dość klasyczny massiv. Spodziewałem się czegoś bardziej oryginalnego, utopijnego wręcz – Mass Effect MMO w realiach Gwiezdnych Wojen. Aż takiej rewolucji nie będzie, natomiast fabularne elementy gry wciąż brzmią bardzo kusząco i wciąż pozostają przecież zagadką. Trzymam kciuki, że w ten tytuł naprawdę będzie się grało dla fabuły, a nie dla grindowania dzików. A sceptycy niech pamiętają: ci kolesie zrobili Knights of the Old Republic. Jeśli nie im ufać, to komu?
Krzysztof „Lordareon” Gonciarz