autor: Szymon Liebert
Brutal Legend - pierwsze spojrzenie - Strona 2
O tym, że Tim Schafer interesuje się metalem, wiemy już od czasów słynnego Full Throttle. Teraz znany twórca postanowił pójść jeszcze dalej i wysłać nas bezpośrednio do świata ćwieków, ostrego grania i długich włosów.
Przeczytaj recenzję Brutal Legend - recenzja gry
Walcząc z jednym z wrogów, Eddie dębieje – okazuje się, że pod kapturem kryje się urodziwa dziewczyna (jak sam bohater komentuje: „Co? Czy zabijałem takie gorące laski?!”). Po krótkiej rozmowie ta dwójka musi działać dalej razem. Kompani mogą wykonywać połączony potężny atak specjalny – tak będzie z każdą postacią, która ma nam towarzyszyć. Walka we dwójkę jest znacznie przyjemniejsza i szybsza. Po uporaniu się z hordą uzbrojonych „sekciarzy” czas poszukać wyjścia. Eddie odkrywa tajemnicze inskrypcje na ścianie, będące w rzeczywistości linią melodyczną piosenki. Szybko odgrywa solówkę i uzyskuje dostęp do kilku przedmiotów. Łączy je w całość, którą jest świetnie prezentujący się samochód. Chwilę później jesteśmy świadkami spektakularnej ucieczki i wyścigu z czasem – wszystko wokół się wali, a droga do przejechania daleka.
Następną spektakularną sceną jest walka z jednym z bossów, czyli gigantyczną macką wystającą z ziemi. Co ciekawe pojedynek rozgrywany jest przy użyciu samochodu. Bohater krąży dokoła potwora i używa przyspieszenia, żeby uciec przed śmiercionośnymi uderzeniami. Po każdym ciosie przeciwnika Eddie podjeżdża i rani bestię, by w końcu zwyciężyć w widowiskowy sposób, robiący wrażenie na nowej towarzyszce. Wkrótce zabiera nas ona do Larsa, przywódcy armii, który ma zamiar pokonać demony zagrażające temu światu. Problem polega na tym, że w skład tego ugrupowania wchodzi właściwie tylko sam Lars. Dowódca jest z niego może i dobry, ale organizator żaden. To zadanie dla Eddiego, zaprawionego w bojach na wielu trasach koncertowych. Tak rozpoczyna się właściwa zabawa, oferująca dostęp do otwartego świata.
Podczas rozgrywki naszym głównym zadaniem jest zebranie armii składającej się z różnych zabawnych jednostek. W pełni wykorzystamy je w trybie sieciowym, który jest ciekawym połączeniem gry akcji ze strategią czasu rzeczywistego. W starciach z innymi graczami udział biorą trzy frakcje: Ironheade (dowodzona przez Eddiego), Drowning Doom oraz Tainted Coil. Co ciekawe, każda z nich jest zupełnie inna. Pierwsza dysponuje klasycznymi heavymetalowymi oddziałami. Druga to bardziej gotyckie i dramatyczne podejście do muzyki. Ostatni zespół bazuje na zhierarchizowanej armii, w której jedne jednostki powstają z innych. Autorzy nie poszli więc na łatwiznę i postawili na duże zróżnicowanie. Nasuwa się oczywiście pytanie, czy uda się odpowiednio zbalansować rozgrywkę.
Co ciekawego znajdziemy w samych potyczkach? Przede wszystkim otrzymujemy naszą „bazę” w postaci... koncertowej sceny. Głównym punktem zaczepienia na mapach są gejzery... fanów, dzięki którym zwiększają się nasze możliwości. Gdy zapewnimy sobie stały dopływ miłośników metalu, grając obok danego „punktu wydobywczego” solówkę gitarową, szybko wyprodukujemy nowe jednostki. Opcje są zwariowane i niektóre z nich naprawdę trudno opisać słowami (Tim Schafer mimo wszystko próbował). Szczególnie imponująca była wielka, metalowa, włochata bestia, rozmaite pojazdy (w tym wielki „kombajn”), machający łepetynami metalowcy (Headbangers) czy długonogie jednostki zrzucające na przeciwników czystą rozpacz lub gniew (oczywiście skutecznie zmniejszające możliwości bojowe).