Disciples: Liberation to nie jest gra dla fanów serii, ale... - Strona 2
Disciples: Liberation jawi mi się jako przyzwoita propozycja na długie jesienne wieczory. Nie jest to gra idealna, a z kultową „dwójką” ma ona jeszcze mniej wspólnego niż część trzecia. Stosunek ceny do zawartości wypada jednak na jej korzyść.
Ten tekst był przygotowany przed premierą gry.
Ile Disciples jest w Liberation?
Niemniej obaw do niepokoju nie brakuje, a powinni je mieć zwłaszcza ci, którym nie przypadła do gustu trzecia część serii. Liberation jeszcze bardziej odchodzi bowiem od standardów kultowej „dwójki”. Przede wszystkim nie spodziewajcie się syndromu jeszcze jednej tury – te mają zastosowanie jedynie w walkach; poza nimi poruszamy Avyanną do woli. Pochwalam to rozwiązanie, bo kończenie kolejki po wykonaniu kilku kroków potrafi znużyć. Nie pojmuję jednak, czemu twórcy wyrzucili do kosza system dobowy czy charakterystyczne dla cyklu rzucanie czarów z poziomu mapy strategicznej.
Spłoooniesz! Dzięki heksom pole walki jest dość przejrzyste. Szkoda tylko, że nie można obracać kamery. W „trójce” się dało.
Tak, dobrze rozumiecie. Magia, którą dysponuje wyłącznie główna bohaterka, została ograniczona do starć. Po odnalezieniu odpowiednich schematów, odblokować można w sumie ponad 80 zaklęć należących do pięciu kategorii (martial, twilight, divine, primal i unholy). Za pomocą czarów leczymy sojuszników, pozbywamy się negatywnych statusów, możemy też potraktować wroga wiązką energii itd. Standard, nie? Korzystanie z nich dodatkowo ułatwia i tak już w sumie prostą zabawę. Kilka potyczek wystarczy, żeby nauczyć się manipulować sztuczną inteligencją wrogów, którzy zamiast dobić ledwie trzymającą się na nogach jednostkę, z radością zaatakują taką z pełnym paskiem zdrowia, jeśli tylko postawimy im ją przed nosem, a tę drugą przesuniemy o kilka pól. Że nie wspomnę o sytuacjach, w których Avy i Ori (bez wsparcia armii) stawali przeciwko trzem wrogim żołnierzom, paladynowi oraz kapłance i wystarczyło przeczekać turę lub dwie, aby pierwsza trójka wystawiła się na atak, podczas gdy pozostałe dwie jednostki krzątały się bez celu po przeciwnej stronie pola walki.
Lochy i smoki
Oprócz quasi-otwartego świata w Disciples: Liberation zwiedzimy także podziemia, w których pokierujemy bezpośrednia Avy, a nie – jak na mapie świata – jej koniem. Twórcy zapewniają, że tego typu miejscówki stanowią jedną czwartą dostępnej w grze przestrzeni, a w trakcie ich eksploracji natkniemy się na zagadki. Na te ostatnie rzeczywiście natrafiamy, ale na miano łamigłówek to one nie zasługują. Ot, są to wykonywane niemal automatycznie proste czynności.
Pojedynków jest tu sporo – momentami miałem wręcz wrażenie, że za dużo – a sytuacji, w których możemy wykpić się od wyciągania broni krasomówstwem, pojawia się jak na lekarstwo. Co więcej, starcia dość szybko zaczynają wyglądać podobnie – Ori podkrada się do wrogów i skrobie ich sztyletem po pleckach, Avy czaruje, sporadycznie sięgając po broń, a umiejętnie przesuwane „zwykłe” jednostki pozwalają trzymać wroga tam, gdzie chcemy (o ile wystawimy je w pierwszym rzędzie, bo kilka można zostawić nieco z tyłu, by automatycznie robiły użytek ze swoich umiejętności pasywnych). Potem, gdy zyskujemy dostęp do nowych typów żołnierzy, zabawa nieco się komplikuje, ale nie jakoś przesadnie.
Jednostki mogą zginąć, towarzysze – tacy jak Orion, na których mamy w sumie dziewięć slotów w menu – nie (choć mogą odłączyć się od drużyny, jeśli nie przypadną im do gustu nasze decyzje). Tym samym nie musimy ich wskrzeszać, jeśli padną podczas walki. Prowadzi to do nieco kuriozalnych sytuacji, kiedy prościej jest poświęcić bohatera niż ulepszoną o kilka poziomów jednostkę. Te szkolimy zaś albo przez zdobywanie doświadczenia w wygranych pojedynkach, albo – za drobną opłatą – w odpowiednim budynku w naszej siedzibie.
Złota i innych zasobów do tego potrzebnych (w grze zdobywamy również żelazo, drewno oraz cztery rodzaje magicznych esencji) raczej nam nie zabraknie – ich źródłem są bowiem zarówno otrzymywane po starciach nagrody, jak i skarby znajdowane na mapie czy kontrolowane przez nas budynki produkcyjne. Te ostatnie występują poza Zamkiem Ylliana i tak długo, jak nie zostaną odbite przez wroga, będą generować stały przypływ surowców. Nie trzeba zajmować całego obszaru tak jak w poprzednich odsłonach serii.
Trochę to wszystko uproszczone – jakby twórcy Disciples: Liberation chcieli mieć pewność, że nie będziemy musieli ciułać zasobów czy broń Boże nie popełnimy błędu. Stworzone budynki da się zastąpić innymi, a potem przywrócić, umiejętności Avyanny – powiązane z trzema drzewkami (walka, nefilim i magia), w które inwestujemy zdobywane za poziomy doświadczenia punkty – zresetować za marny tysiąc monet. Niby fajnie, bo zachęca to do eksperymentowania, ale według mnie taka opcja nie powinna być dostępna ot tak, w dowolnym momencie.
Spójrz na siebie
Na koniec zostawiłem kwestię oprawy audiowizualnej, bo jej ocena wydaje się szczególnie subiektywna. O ile stonowana, choć specjalnie niewyróżniająca się muzyka pasuje i podkreśla klimat świata Nevendaar, o tyle do wizualiów nie jestem przekonany. Poprzednie odsłony cyklu posiadały swój specyficzny, mroczny styl, który fani tak pokochali. Tutaj zaś trafiamy do kolejnej niczym niewyróżniającej się krainy fantasy. Gdyby zamazać tytuł gry i pojawiające się w niej nazwy własne, trudno byłoby zgadnąć, że ma się do czynienia z kontynuatorem serii. Analogia do Diablo 2 i 3 nasuwa się sama. Żeby to jeszcze wyglądało ładnie. Tymczasem całość prezentuje się dość biednie, a projekty postaci mogłyby równie dobrze zostać wyjęte z jakiejś produkcji mobilnej.
I gdyby Disciples: Liberation było reklamowane jako tytuł AAA, pewnie by mi to przeszkadzało. Kiedy jednak usuniemy jedno A, jednocześnie odejmując od ceny gry ze 100 złotych, okazuje się, że dziełku studia Frima można wiele wybaczyć. Nie jest idealne, trochę cierpi na kryzys tożsamości, zakochanych w „dwójce” fanów marki z pewnością odrzuci, a rynku nie zawojuje, ale zainwestowanie w nie czasu i pieniędzy może się zwyczajnie opłacić. Sam będę wyglądał zapowiedzianej na ostatni kwartał tego roku premiery z delikatnym entuzjazmem, licząc, że nowe Disciples zapewni mi rozrywkę na długie jesienne wieczory.
O AUTORZE
Nie jestem wielkim fanem serii Disciples. W czasach, gdy triumfy święciło obrośnięte kultem Mroczne Proroctwo, chętniej sięgałem po bardziej popularne Heroes of Might and Magic. Do Liberation podchodziłem więc bez balastu doświadczeń (choć wcześniej pograłem trochę w „trójkę”, którą uważam za nieco mniej przystępną od „czwórki”, ale jednocześnie ciekawszą i głębszą pod względem gameplayu i klimatu). Testowałem je przez kilkanaście godzin, w czasie których udało mi się ukończyć główne zadania na Wdowich Równinach i w Heurik, a także wykonać część questów pobocznych. Co istotne, na najwyższych ustawieniach graficznych nie natrafiłem na żadne problemy techniczne, mimo że korzystałem ze średniej klasy peceta.
ZASTRZEŻENIE
Dostęp do bety gry otrzymaliśmy od polskiego oddziału firmy Koch Media.
Hubert Śledziewski | GRYOnline.pl