autor: Luc
Testujemy Dying Light – pierwszy hit 2015 roku? - Strona 2
Choć wydawać by się mogło, że w grach z zombie widzieliśmy już wszystko, okazuje się, że wciąż jest miejsce na odrobinę innowacji. Dying Light miesza sprawdzone pomysły z nowościami i trzeba przyznać, że wychodzi mu to zaskakująco dobrze.
Przeczytaj recenzję Recenzja gry Dying Light - poważniejsze, lepsze i ładniejsze Dead Island
Akrobatyka apokaliptyczna

Istotną rolę odgrywa także hałas, jaki wytwarzamy podczas walki oraz biegania. Im więcej decybeli, tym większa szansa, że nie tylko zwrócimy uwagę pobliskich zombie, ale także ich zmutowanych wersji potrafiących szybciej biegać. Podczas rozgrywki w nocy również należy uważać na to, gdzie stawiamy kroki, bestie mają bowiem bardzo dobrych słuch i błyskawicznie nas wytropią, jeśli np. podczas biegu zawali się pod nami dach.
Odpalający Dying Light z nadzieją na głęboką i poruszającą narrację z pewnością będą w mniejszości. Cała reszta mocno liczy przede wszystkim na efektowne sekwencje i nawet pomimo tego, że tytuł nie aspiruje do miana „kolejnej generycznej gry o zombie”, nie da się ukryć, iż od walki uciec się tu całkowicie nie da. Choć próbować oczywiście można i to doprawdy na dziesiątki różnych sposób, twórcy bowiem oddali w nasze ręce szalenie dynamiczny model poruszania się po mieście. Jeżeli kojarzycie (a powinniście) Mirror’s Edge, już wiecie czego po Dying Light się spodziewać. Model skoków i wspinaczki może nie jest tak precyzyjny i płynny, jak w wymienionej pozycji, ale po nabraniu odrobiny wprawy ani się nie spostrzeżemy, a będziemy wręcz fruwać po całym Harranie. Wszystkie dachy, ściany, słupy, mury, płoty i cała reszta wystających ponad ziemię elementów wręcz czeka na nasze zdobycie i gdy nauczymy się odpowiednio sterować bohaterem, nieprędko postawimy stopę na ziemi ponownie.
Co istotne, nawet podczas powietrznych ewolucji co pewien czas natykamy się na zombie przypadkowo kręcące się pod pobliskim dachem. Nawet pomimo swojej powolności i ślamazarności potrafią w grupie stanowić pewien problem. Ale w końcu nie bez powodu nieustannie dzierżymy w dłoni rurę, maczetę czy też inne niebezpieczne ustrojstwo. Choć walki przez większość czasu da się faktycznie unikać, naprawdę ciężko chwilami oprzeć się potrzebie zdzielenia obrzydliwca, który akurat napatoczy się nam pod rękę. Wszystko dzięki zaskakująco satysfakcjonującemu i intuicyjnemu systemowi walki, jaki w grze zaimplementowano. Na hiperrealizm naturalnie nie ma co liczyć, zombiaki wspaniale jednak odskakują po otrzymaniu ciosu, kawałki ich zgniłych ciał efektownie fruwają na lewo i prawo, a przy co potężniejszych zamachach ujrzymy łamane kości, zaprezentowane w stylu spopularyzowanym w ostatnim czasie przez serię Mortal Kombat. Jeśli dodamy do tego możliwość łączenia kombosów z naszymi parkourowymi umiejętnościami oraz licznymi okazjami do nadziania przeciwników na porozstawiane po mieście pułapki, to otrzymujemy naprawdę mocno grywalną całość.
Nocą lepiej zostać w domu

Jedną z ciekawszych dodatkowych aktywności jest zbieranie zrzucanych co pewien czas specjalnych skrzyń z zaopatrzeniem. Są transportowane przez samoloty i zawierają mnóstwo przydatnych części oraz przedmiotów, jednak aby się do nich dostać, trzeba wykazać się nie lada szybkością i zwinnością. Już w kilka chwil od zrzutu pojawiają się przy nich przedstawiciele wrogich frakcji, chcący zająć je dla siebie. Wciąż mamy szansę, aby przejąć ładunek, jednak bez walki się nie obędzie!
Bieganie i roztrzaskiwanie bezmózgich czaszek nie jest jednak jedyną rozrywką, jaka czeka nas na ulicach Harramu. Oprócz wykonywania głównych oraz pobocznych misji zbieramy także mnóstwo drobnych przedmiotów oraz zabezpieczamy poszczególne strefy. Odszukując porozrzucane po mieście metalowe części, nitki, alkohol i całą masę innych elementów (sam natknąłem się na przynajmniej kilkanaście, a to prawdopodobnie dopiero ułamek wszystkiego) zapewniamy sobie materiały niezbędne dla systemu craftingu. Kontynuując tradycję zapoczątkowaną podczas gry w Dead Island, w Dying Light mamy naprawdę mnóstwo okazji do tworzenia przydatnych gadżetów takich, jak apteczki czy wytrychy, a także nowych śmiercionośnych zabawek. Te ostatnie naturalnie dosyć szybko zużywają się od obijania przeciwników, dlatego też, o ile nie chcemy być zdani jedynie na siłę pięści i kopniaki, zabawy w szperacza nie unikniemy.
Cała ta sielanka dosyć niespodziewanie kończy się jednak wraz ze zniknięciem ostatnich promieni słońca. Cykl dnia i nocy od samego początku miał w Dying Light stanowić główny element rozgrywki i trzeba przyznać, że Techland w tej kwestii w pełni stanął na wysokości zadania. W trakcie rozgrywania misji fabularnych wschód i zachód są w pełni oskryptowane, ale szczęśliwie podczas swobodnego biegania po mieście pory zmieniają się dynamicznie w określonym czasie. Bez względu jednak na to, czy ciemność nastanie „naturalnie” czy też zostanie nam ona narzucona, jedno jest pewne – przez najbliższych kilkadziesiąt minut ani przez chwilę nie będziemy bezpieczni.