Graliśmy w Assassin's Creed: Rogue - Black Flag na sterydach - Strona 3
Assassin's Creed: Rogue nie odkrywa koła na nowo, tylko bierze najlepsze rzeczy z Black Flag, usprawniając je odrobinę. Nie da się ukryć, że tytuł znacznie odstaje od Unity, ale dla fanów morskich batalii wciąż może stanowić dużą atrakcję.
Przeczytaj recenzję Recenzja gry Assassin's Creed: Rogue - zmarnowana szansa templariuszy
Cormac jest byłym asasynem, więc jego umiejętności nie różnią się niczym od tego, co widzieliśmy wcześniej. Nie licząc nowych interaktywnych obiektów, jak np. liny przerzucone nad dachami w Nowym Jorku (kłania się Konstantynopol), po miastach poruszamy się dokładnie tak samo, jak w „czwórce”. Autorzy popracowali za to odrobinę nad arsenałem templariusza. Dmuchawkę zastąpił karabin, który – uwaga! – w standardowym wyposażeniu nie ma żadnych kul! Amunicja służy do usypiania ludzi, wprawiania ich w szał lub odciągania delikwentów do wskazanego przez nas miejsca. Istnieją też specjalne granaty o podobnych właściwościach, w tym ładunki wybuchowe, potrafiące unicestwić za jednym zamachem całą grupę wrogów i jest to jedyny śmiercionośny środek zagłady. Dzięki tym wszystkim zabawkom mamy do czynienia z prawdziwą rzezią niewiniątek. Shaw jest królem walki dystansowej i potrafi wyrżnąć całą kompanię wojska, zanim jej niedobitki staną z nim twarzą w twarz w bezpośrednim starciu. Gra jest bajecznie w tym względzie bardzo łatwa, momentami nie stanowi praktycznie żadnego poważnego wyzwania.
Starcia z ogrywanego niedawno Unity do dziś śnią mi się po nocach ze względu na wysoki poziom trudności, w Rogue wszystko idzie jak po maśle. We Francji gwizdać już nie wolno, w Nowym Świecie nadal tak, więc zwabianie rywali i szlachtowanie ich nie sprawia najmniejszych kłopotów. Bezpośrednie starcia to typowa egzekucja, gdzie wszyscy cierpliwie ustawiają się w kolejce i czekają, aż upuścisz im krew. Z jednej strony szkoda, że rozwiązań z paryskiej przygody nie dało się choć w części zaimplementować w Rogue, z drugiej jest to poniekąd zrozumiałe – w końcu mamy tu do czynienia z produktem, który otwarcie odcina kupony od „czwórki”.
Generalnie grało mi się w Rogue dość przyjemnie, choć raziło mnie sporo rzeczy, na co wpływ miało wspomniane już Unity. Nie mam tu na myśli wyłącznie systemu walki i licznych, związanych z nią ułatwień. Ulice Nowego Jorku wydają się potwornie puste w porównaniu do tych paryskich, drażnią też banalne aktywności poboczne, którym daleko do rozbudowanych misji z przygód Arno Doriana. Wiem po co ten produkt został zrobiony i dlaczego wygląda tak, a nie inaczej, jednak każdy kto przesiądzie się na niego z Unity poczuje się jakby dostał obuchem w głowę. Rogue wygląda momentami jak gra z innej epoki – seria Assassin’s Creed mocno poszła do przodu, o czym przekonacie się sami, gdy odpalicie w listopadzie oba tytuły, jeden po drugim.