autor: Krzysztof "Khalosh" Chomicki
Recenzja gry Splinter Cell: Blacklist - seria powoli wraca do swoich korzeni
Ubisoft chyba do końca nie wiedział, jakiego rodzaju grą ma być Blacklist, ale efekt finalny jest wart uwagi. Sam Fisher powrócił, chociaż przygody dziwnie odmłodniałego bohatera rozkręcają się bardzo powoli.
- powrót do skradankowych tradycji serii;
- swoboda w sposobie rozprawiania się z przeciwnikami;
- druga połowa kampanii prezentuje wysoki poziom;
- możliwość gry w co-opie w misjach pobocznych;
- genialny multiplayer;
- sporo zawartości w każdym z trybów.
- słabiutkie pierwsze misje;
- brak ostatecznego szlifu;
- wczorajsza grafika i miejscami pokraczne animacje;
- nowy głos i wygląd Sama Fishera;
- niepotrzebne pozostałości po Conviction w mechanice gry.
Po mocno kontrowersyjnym Conviction twórcy nowego Splinter Cella mieli dwie możliwości: powielić rozwiązania z ostatniej części – ponownie serwując dynamiczną strzelankę z elementami skradanki – lub powrócić do szpiegowskiego charakteru pierwszych odsłon, które z powodzeniem dawało się ukończyć bez rozlewu krwi. Ubisoft postanowił jednak zrobić coś jeszcze innego – połączyć oba rodzaje rozgrywki i za jednym zamachem zadowolić wielbicieli masowych egzekucji przeprowadzanych w Conviction, jak i udobruchać ortodoksyjnych fanów cyklu, którym ostra amunicja służy co najwyżej do rozbijania żarówek.
Próby osiągnięcia złotego środka widać praktycznie na każdej płaszczyźnie Blacklist, począwszy już od samej fabuły gry. Z jednej strony, niczym w pierwszych częściach, mamy klasyczną historyjkę z gatunku political fiction – terroryści zwani Inżynierami przypuszczają atak na bazę amerykańskich sił powietrznych na wyspie Guam, po czym publikują tytułową czarną listę, na której widnieją cele kolejnych planowanych zamachów. Jeżeli Stany Zjednoczone nie zgodzą się wycofać swoich wojsk ze wszystkich państw, w których obecnie stacjonują, organizacja będzie co tydzień uderzać w którąś ze sfer życia obywateli USA.
Z drugiej strony, podobnie jak w Conviction, prezentowana opowieść ma też bardziej osobisty wymiar. Chociaż jak zwykle jedyną osobą zdolną powstrzymać zagrożenie jest Sam Fisher, to tym razem nie działa on pod czyimiś rozkazami. Zostaje dowódcą Czwartego Eszelonu, ściśle tajnej jednostki specjalnej, która odpowiada jedynie przed panią prezydent Stanów Zjednoczonych. Oznacza to, że zamiast po prostu stosować się do wytycznych z góry Sam musi na własną rękę podejmować większość – niekiedy bardzo trudnych i niejednoznacznych moralnie – decyzji, od których zależy powodzenie całej misji. Dzięki takiemu rozwiązaniu fabuła jest bardziej strawna dla osób nieprzepadających za political fiction, chociaż raczej nie odbiega od standardów wyznaczanych przez inne pozycje sygnowane nazwiskiem Toma Clancy’ego.

Mogłoby się wydawać, że taka konstrukcja scenariusza pozwoli twórcom dodatkowo rozwinąć i tak już bardzo wyrazistą postać Fishera. Szkoda tylko, że starania te spełzły na niczym, ponieważ Sam stracił jakikolwiek charakter wraz ze zmianą dubbingującego go aktora. Zastąpienie Michaela Ironside’a, który ma głos jak dzwon, niemal dwukrotnie młodszym Erikiem Johnsonem to pomyłka. Słychać wprawdzie, że sam Ironside pomagał koledze wcielić się w rolę, a ten robił, co mógł, żeby intonować poszczególne zdania na Fisherową modłę, ale i tak wypadło to słabo. W porównaniu z tym, co słyszeliśmy zaledwie przed trzema laty w Conviction, blacklistowy Sam brzmi, jakby nie przeszedł jeszcze mutacji.

Zrozumiałbym, gdyby miał to być prequel pierwszego Splinter Cella czy nawet przeprowadzony po kryjomu restart serii. Blacklist jednak parokrotnie daje jasno do zrozumienia, że całość rozgrywa się po wydarzeniach z poprzednich odsłon, a więc teoretycznie Fisher powinien mieć w tym momencie jakieś 57 lat! Na dodatek podstarzały Samuel zdecydował się chyba przejść kilka operacji plastycznych, bo wygląda teraz młodziej niż kiedykolwiek (chociaż – o dziwo – włosy ma już praktycznie całkiem siwe).