Captain America: Super Soldier - recenzja gry
Kapitan Ameryka wybrał się na lekcje sztuk walki do Bruce’a Wayne’a. Ich efekt można sprawdzić w najnowszej grze z udziałem bohatera-patrioty, w której to właśnie efektowne potyczki odgrywają pierwszoplanową rolę...
W tym roku obrodziło kinowymi hitami o przygodach znanych superbohaterów i o ile filmy, które do tej pory miałem okazję zobaczyć, bardzo mi się podobały, to z ich growymi adaptacjami jest już zupełnie inaczej. Wirtualne perypetie Zielonej Latarni wypadły słabiutko, ale to cyfrowy Thor utwierdził mnie w przekonaniu, że przy tytułach opartych na głośnych licencjach nie pracują testerzy ani osoby odpowiedzialne za kontrolę jakości. Czy na straty wypada spisać również najnowsze przygody Kapitana Ameryki?
Dla mnie pierwszą dobrą nowiną było to, że autorzy nie podjęli próby ślepego kopiowania wydarzeń z nowego filmu. W rezultacie przenosimy się do ogarniętej II wojną światową Europy, najwięcej czasu poświęcając na eksplorację pewnej bawarskiej twierdzy. Arnim Zola prowadzi w tym miejscu eksperymenty mające na celu stworzenie udoskonalonych żołnierzy i planom tym należy naturalnie położyć kres. Nie jest to zresztą jedyna znana postać z uniwersum Kapitana Ameryki, albowiem w trakcie zabawy pojawiają się też między innymi Żelazny Krzyż (Iron Cross) oraz Madame Hydra. Nieco rozczarowała mnie natomiast stosunkowo mało istotna rola Czerwonej Czaszki, a jest to przecież odwieczny arcywróg tytułowego bohatera. Autorzy wyraźnie zostawiają sobie tu otwartą furtkę... pytanie, czy gracze pozwolą im na kontynuowanie opowieści. Również udział pomocników Kapitana Ameryki okazuje się znikomy, tak więc wypada liczyć w zasadzie na siebie. Mimo wszystko fabuła nie rozczarowuje bezsensownymi zwrotami akcji czy nieprzemyślanymi scenami, stanowiąc wystarczającą motywację do dalszej rozgrywki.

Gdyby przyznawano nagrody za najbardziej kompleksowe kopiowanie mechaniki innych gier, autorzy Captain America: Super Soldier byliby głównymi pretendentami do zgarnięcia statuetki w co najmniej jednej kategorii. Mowa o systemie walki, czyli najważniejszym punkcie recenzowanej gry, który prezentuje się bardzo podobnie do tego, co pamiętamy z Batman: Arkham Asylum. Tytułowy heros w efektowny sposób wyprowadza kolejne ciosy, rozprawiając się z zastępami zakapiorów, którzy gromadzą się wokół niego i atakują go zazwyczaj po kolei. W grze nie brak skoków za plecy, uników, chwytów, animacji ciosów kończących, a nawet ikonek informujących o uderzeniu ze strony wroga. Są one doskonale znane z przygód Człowieka Nietoperza i pozwalają uchylić się od ciosu czy (później) wyprowadzić skuteczny kontratak.
Dużą rolę odgrywa oczywiście tarcza Kapitana Ameryki, za pomocą której nie tylko możemy atakować przeciwników z odległości (w końcowej części gry trafia ona nawet w pięć celów), ale też, przede wszystkim, odbijać pociski. Jest to przydatne w zwykłych walkach (oponentów z karabinami mamy tu całkiem sporo) i wręcz wymagane w większości pojedynków z bossami. Kapitan Ameryka może też stosować różnorakie ataki specjalne, które stopniowo odblokowujemy. Umiejętności te są bardzo użyteczne i obejmują między innymi szarżę z użyciem tarczy, uderzenie nią o ziemię, złapanie delikwenta wraz z przejęciem kontroli nad jego bronią, a nawet wpadnięcie w tryb furii, a więc likwidowanie wrogów pojedynczymi ciosami. Wszystko to jak najbardziej się sprawdza i sprawia dużą przyjemność, o ile tylko zignorujemy nieustające uczucie deja vu. Szczególnie na najwyższym poziomie trudności musimy się sporo napocić, zmieniając styl w zależności od potrzeb i umiejętnie walcząc w grupie, by nie dać się zbyt często wytrącać z równowagi.