autor: Krzysztof Gonciarz
Enslaved: Odyssey to the West - recenzja gry
Gra, która potrafi siedzieć cicho, kiedy wszelkie hałasy są zbędne. I która potrafi krzyczeć i wybuchać, kiedy jej autorzy sobie tego życzą. Jedno z największych zaskoczeń sezonu i solidny grom z jasnego nieba: oto nowa produkcja twórców Heavenly Sword.
Studio znane jako Ninja Theory od paru tygodni kojarzone jest przede wszystkim ze zmianą wyglądu Dantego z Devil May Cry. Głośną, bo kontrowersyjną. Tymczasem do sklepów trafiła właśnie nowa gra firmy, która będzie odpowiadać za przyszłość DMC. Enslaved: Odyssey to the West zaskakuje już od pierwszych minut: od razu wskakujemy do awaryjnie lądującego statku kosmicznego i poznajemy głównego bohatera imieniem Monkey, który musi się z niego szybko ewakuować. Sekwencja przypomina Uncharted 2 – akcja, rozpadające się otoczenie, zaskakująca praca kamery, proste, ale efektowne elementy platformowe. Ospały, przygotowany na średniaka gracz nagle stawia uszy do góry jak piesek, który usłyszał dźwięk sypanych do miski frykasów. Będą smakołyki, hau, hau.
Tak, Enslaved to smakołyk. Obrazki niewiele mówią – pozornie to niewyróżniająca się gra akcji. W praktyce okazuje się, że w ten projekt włożono dużo serca, pomysłów i zapału, choć teoretycznie wszystko to gdzieś już było. Jest to, oczywiście, wciąż gra TPP. Łączy platformówkę, slasher i strzelankę, wprowadzając przy okazji delikatny element „singlowej kooperacji” (towarzyszką steruje sztuczna inteligencja). Na płaszczyźnie rozgrywki dzieje się dużo ciekawych rzeczy, a jeszcze lepiej jest w kwestii przedstawianej treści. Interesujący bohaterowie, jedni z najlepiej wykreowanych w tegorocznych produkcjach – to raz. Tajemniczy, niedopowiedziany wątek fabularny – dwa. Nietuzinkowy świat – trzy. A na tym nie koniec.
Wróćmy na chwilę do samej opowieści. W trakcie ucieczki ze statku Monkey spotyka dziewczynę o imieniu Trip – ta bardzo przypomina Nariko z Heavenly Sword (poprzednia gra studia). W wyniku późniejszych zawirowań okazuje się, że piękność zakłada towarzyszowi na głowę „niewolniczą opaskę”, która zmusza go do wykonywania jej rozkazów. Nie robi tego ze złej woli, a prędzej z konieczności – widzimy, że Trip to postać pozytywna, ale bezbronna w obliczu zaistniałej sytuacji. Nieufni wobec siebie bohaterowie wyruszają w podróż do rodzinnej wioski dziewczyny. Taka jest umowa: jeśli Monkey pomoże jej wrócić do domu, odzyska wolność.
Akcja gry toczy się na Ziemi, naszej Ziemi. Planeta jest wyludniona, zniszczona przez jakiś niesprecyzowany konflikt, porośnięta bujną roślinnością i patrolowana przez złowrogie roboty, sługusów łowców niewolników (to ci od produkcji opasek). Kilka pierwszych poziomów rozgrywa się na Manhattanie, później odbywamy „wędrówkę na zachód” – bowiem właśnie z chińskiej powieści o takim tytule autorzy zaczerpnęli pewne inspiracje (podobnie jak Akira Toriyama, tworząc serię Dragon Ball). Lokacje, choć mogą sprawiać wrażenia zlewania się w jedną całość, są świetnie pomyślane. W sumie mamy 14 poziomów (długości średnio 30-40 minut), a każdy z nich ma przynajmniej jeden dobry patent z dziedziny level designu. Brak monotonii jest tym, co zwraca uwagę w Enslaved.
Dużo tu systemów rozgrywki. Są wspomniane wstawki platformowe – bardzo łatwe, ale efektowne. Kiedy wspinamy się po rozmaitych ruinach, interaktywne elementy otoczenia są wyraźnie oznaczone, a Monkey wykonuje tylko takie ruchy, w wyniku których nie spadnie w przepaść. Koncepcja platformingu bez możliwości śmierci wydaje się dziwna, ale działa – sekwencje są poprowadzone po ciekawych, wielowymiarowych ścieżkach, a kamera wciąż zmienia ujęcia i zaskakuje łączeniem praktyczności z ekspozycją ślicznych teł.