Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM

Hyrule Warriors: Age of Calamity Recenzja gry

Recenzja gry 18 listopada 2020, 15:00

Recenzja Hyrule Warriors: Age of Calamity - zabiłem 75 000 potworów i dobrze mi z tym

Hyrule Warriors: Age of Calamity to nie jest być może Zelda, na którą czekaliście – to jednak naprawdę dobra gra z gatunku musou, która wyjmie wam kilkadziesiąt godzin z życia.

Recenzja powstała na bazie wersji Switch.

PLUSY:
  1. siekanie i rąbanie sprawia masę frajdy;
  2. sporo zawartości na kilkadziesiąt godzin zabawy;
  3. klimatyczna muzyka;
  4. całkiem sporo historii jak na taką grę.
MINUSY:
  1. gra ma problem z utrzymaniem stałej liczby klatek na sekundę;
  2. sporo toporności.

Zabiłem 75 tys. wrogów, zwiedziłem Hyrule wzdłuż i wszerz, spotkałem starych znajomych, smażyłem bekon z jajkami, zobaczyłem świat przed nadejściem Calamity Ganona i obejrzałem masę cutscenek. W Hyrule Warriors jest co robić – ta epicka gra akcji aż kipi od zawartości. Niech Was jednak ten wstęp nie zwiedzie: choć twórcy wyciągnęli z Breath of the Wild ile się tylko dało (i jeszcze trochę), to w swojej istocie jest to przede wszystkim odmóżdżająca nawalanka, w której przez całe godziny zabijamy tysiące bokoblinów czy innego tałatajstwa.

Pewna monotonność rozgrywki może być problemem. Cieszę się więc, że Nintendo dostarczyło nam tę grę na tyle wcześnie, że nie musiałem się spieszyć, aby ją ukończyć. Hyrule Warrios bowiem doskonale nadaje się do krótkich sesyjek – a gdybym musiał gonić termin, to pewnie szybciej by mnie wymęczyła. I właśnie takie polecam podejście do Age of Calamity. To znakomity wypełniacz wolnego czasu.

DUŻO W TYM ZELDY?

Hyrule Warriors: Age of Calamity ma w sobie sporo z The Legend of Zelda: Breath of the Wild – oprawę graficzną, znajome postaci i znajomych wrogów, uniwersum, historię czy bronie. Ba, nawet gotowanie czy animację kopania skrzyni. Podtrzymuję jednak swoją opinię z zapowiedzi – to nie jest Breath of the Wild 2, bo to przede wszystkim gra z gatunku musou, czyli radosna nawalanka na małych arenach, a nie żaden sandboks.

Rąb, siecz i wysadzaj…

W Huryle Warrios poczujecie się jak John Rambo czy inny Pan Zniszczenia. I wcale nie przesadzam – w przeciętnym starciu, a te potrafią trwać od kilku do ponad 30 minut, zabijamy dobry tysiąc wrogów. A w rekordowym, w którym przejmujemy kontrolę nad boskim strażnikiem (divine beast), musimy zaszlachtować… 30 tys. wrogów w parę minut. Tak, 30 000. Armie niemilców, czy to będą zastępy szkieletów, bokoblinów czy też lizalfosów, to najprawdziwsze mięso armatnie – jak w mało której grze – przebijamy się więc przez ich oddziały, jak przez masło. I już samo to przewspaniałe uczucie potęgi czyni Huryle Warrios szalenie przyjemną grą.

Potężniejsi wrogowie (czyli mobliny, lynele czy splugawieni strażnicy), którzy są celami w danej misji czy też przeszkadzajkami na drodze do celu, wymagają od nas więcej uwagi – ale i tak bez problemu wysyłamy ich do zeldowego piekła, czyli underworldu. Nie są szczególnym wyzwaniem, o ile oczywiście nie porwaliśmy się na zadanie o znacznie wyższym od naszych postaci poziomie, ale to ich liczba jest kluczowa. Nawet bossowie nie powinni sprawić Wam problemów, jeśli tylko systematycznie rozwijacie postaci. Moc naszych bohaterów jest zaiste wielka.

Najważniejsze jednak, że kluczowa mechanika gry jest po prostu świetna. Przez kilkadziesiąt godzin, jakie spędziłem z Hyrule Warriors, nie znudziło mi się siekanie, rąbanie czy dobijanie wrogów za pomocą szalenie efektownych finiszerów. Walka, wywodząca się w prostej linii z serii Dynasty Warriors, po prostu daje masę frajdy – jest odmóżdżająca, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Ważne jest tylko, żeby z nią nie przesadzić, bo wtedy monotonność rozgrywki może trochę dać się we znaki.

Samo mordowanie wrogów, będące głównym daniem Hyrule Warrrios, to jednak nie wszystko. Po zaliczeniu każdej misji wracamy na wielka mapę świata (tak, znacie ją z Breath of the Wild), a na niej odblokowujemy wzmocnienia dla naszych postaci, poznajemy nowe przepisy kulinarne wzmacniające bohaterów w czasie walki czy odwiedzamy kupców. Dużą rolę w przygotowaniach do misji pełni prosty system craftingu – w czasie walki zdobywamy surowce, które następnie służą do gotowania.

… i posłuchaj też!

Siadając do Hyrule Warriors, wiedziałem mniej więcej czego się spodziewać. To nie pierwsze Dynasty Warriors, w które miałem grać – i faktycznie niewiele rzeczy mnie zaskoczyło. A jedną z nich okazała się fabuła – nawet ciekawa i wcale nie tak pretensjonalna, jak w innych tego typu produkcjach. Doceniam też napracowanie, jakie włożyli twórcy, bo cutscenki zrobiono na pełnym wypasie. Żeby było jasne – nie liczcie na historię na poziomie Wiedźmina 3 czy The Last of Us. To mimo wszystko gra musou w ciuszkach Zeldy, ale wystarczająco ciekawa, żebym nie chciał jej przeklikiwać, a pod koniec nawet trochę się emocjonował. Dużo, jak na odmóżdżającego hack-and-slasha, którym przecież jest Hyrule Warriors.

Sama opowieść będzie gratką dla fanów nowej Zeldy z 2017 roku. Gra zabiera nas do Hyrule na 100 lat przed akcją Breath of the Wild. Zwiedzamy więc królestwo w czasach jego rozkwitu i poznajemy szczegóły przygotowań, które podjął król Rhoam w odpowiedzi na zapowiedziane w przepowiedniach nadejście Ganona. Historia ucieszy szczególnie encyklopedystów, czyli miłośników poznawania wszelakich detali lore ich ukochanych gier – dla mnie była po prostu w porządku. Nigdy nie byłem jakimś wielkim fanem opowieści, które serwowały nam kolejne Zeldy. To nie za fabułę kocham tę serię.

Jedyne co w opowieści mnie drażniło to… Zelda. A w zasadzie nie tyle ona, co odgrzewany kotlet, jakim okazał się sztampowy pomysł na rozwój jej postaci. Naprawdę, tyle razy mieliśmy już do czynienia z opowieścią o zahukanej księżniczce, które musza odkryć w sobie wewnętrzną siłę... Drodzy deweloperzy, najwyższy czas porzucić ten wyświechtany trop – i lepiej pisać postaci kobiece.

To tajemnica dla każdego

Nie jest tajemnicą, że Switch nie należy do czołówki najmocniejszy konsol. Niestety, w konsekwencji Hyrule Warriors zapamiętamy nie tylko z tysięcy wymordowanych bokoblinów, ale również z powodu tysięcy spadków klatek, jakich doświadczymy w czasie zabawy. Kiedy walczymy z dziesiątkami wrogów, odpalamy specjalne zdolności, a nasi towarzysze używają swoich umiejętności, to nie tylko niewiele widać na ekranie, ale FPS-y lecą na łeb na szyję. Uspokajam od razu, że nie utrudnia to rozgrywki, w końcu Hyrule Warriors nie jest strzelanką – ale mimo to po prostu drażni. Jako miłośnik Switcha już się nawet do tego przyzwyczaiłem, ale tak być nie powinno…

Chcąc zoptymalizować grę na Switcha, twórcy musieli na ołtarzu złożyć w ofierze też oprawę graficzną. Doczytująca się tuż przed nami trawa, rozmazane tła czy wrogowie pojawiający w ostatniej chwili przed bohaterem pokazują, jak przeciążony jest procesor konsoli. Pierwszy raz widziałem, żeby Switch odmawiał zrobienia screena – a dzieje się tak regularnie w co bardziej widowiskowych momentach.

To zresztą nie jedyne problemy techniczne Hyrule Warriors. Czasami zawodzi kamera, która pokazuje wszystko, tylko nie naszych przeciwników. Trochę rozczarowuje też pewna toporności rozgrywki – na arenach jest sporo niewidzialnych ścian, a szybowanie, wzięte z Breath of the Wild, wygląda, owszem, fajnie, ale w praktyce jest po prostu innym typem chodzenia. Przekonacie się o tym, próbując przelecieć nad jakąś przeszkodą. Wtedy się okaże, że nic z tego i iluzja szybko pryśnie. Wszystkie te kłopoty gry – na szczęście – nie psują frajdy, ale po tytule powiązanym z Zeldą (pierwszego glicza w Breath of the Wild uświadczyłem po kilkunastu godzinach zabawy) liczyłem na więcej.

Hyrule rządzi?

Mimo pewnej toporności i przeciętnego stanu technologicznego dobrze się bawiłem w Hyrule Warriors. Sprawdzona formuła musou daje masę frajdy, a przegryzanie się przez tonę misji głównych i pobocznych to zadanie na dziesiątki godzin. To idealna gra, żeby na chwilę się oderwać od rzeczywistości, wykonać misję czy dwie i odłożyć konsolę.

Jeśli jesteście fanami gier typu musou, to nie muszę was do niczego przekonywać. Już dawno zaplanowaliście ten wydatek – i dobrze, bo się nie powinniście zawieść. Miłośnicy Zeldy, czekający z niecierpliwością na Breath of the Wild 2, także nie powinni się zawieść, jeśli tylko nie dadzą się zwieść zapowiedziom, z których mogło wynikać, że Hyrule Warriors to coś na wzór BotW. Otóż nie, ale to też nic złego. To przede wszystkim sympatyczna nawalanka, w której można utopić masę czasu. I mnie to wystarczyło.

O AUTORZE

Lilcznik w Hyrule Warriors twierdzi, że wymordowałem 75 000 wrogów, z czego 25 000 własnoręcznie (reszta zginęła, gdy dowodziłem divine guardian). Wszystkiego tego dokonałem w 40 godzin. Mam wrażenie, że gra trochę przesadza z tymi liczbami, ale nie będę się kłócił.

ZASTRZEŻENIE

Grę otrzymaliśmy od przedstawiciela Nintendo w Polsce, firmy Conquest Entertainment.

Adam Zechenter

Adam Zechenter

W GRYOnline.pl pojawił się w 2014 roku jako specjalista od gier mobilnych i free-to-play. Potem przez wiele lat prowadził publicystykę, a od 2018 roku pełni funkcję zastępcy redaktora naczelnego. Obecnie szefuje działowi wideo i prowadzi podcast GRYOnline.pl. Studiował filologię klasyczną i historię (gdzie został szefem Koła Naukowego); wcześniej stworzył fanowską stronę o Tolkienie. Uwielbia gry akcji, RPG-i, strzelanki i strategie. Kiedyś kochał Baldur’s Gate 1 i 2, dziś najczęściej zagrywa się na PS5 i od myszki woli pada. Najwięcej godzin (bo blisko 2000) nabił w World of Tanks. Miłośnik książek i historii, czasami grywa w squasha, stara się też nie jeść mięsa.

więcej

Recenzja Hyrule Warriors: Age of Calamity - zabiłem 75 000 potworów i dobrze mi z tym
Recenzja Hyrule Warriors: Age of Calamity - zabiłem 75 000 potworów i dobrze mi z tym

Recenzja gry

Hyrule Warriors: Age of Calamity to nie jest być może Zelda, na którą czekaliście – to jednak naprawdę dobra gra z gatunku musou, która wyjmie wam kilkadziesiąt godzin z życia.

Recenzja gry Alone in the Dark - tu straszy klimat, nie jumpscare'y
Recenzja gry Alone in the Dark - tu straszy klimat, nie jumpscare'y

Recenzja gry

Alone in the Dark to powrót nieco zapomnianej dziś marki, która 32 lata temu położyła fundamenty pod serie Resident Evil, Silent Hill i cały gatunek survival horrorów. I jest to powrót całkiem udany, przywołujący ducha oryginału we współczesnej formie.

Recenzja gry Outcast: A New Beginning. Dobrze zagrać w grę z otwartym światem bez zbędnych aktywności
Recenzja gry Outcast: A New Beginning. Dobrze zagrać w grę z otwartym światem bez zbędnych aktywności

Recenzja gry

Outcast: A New Beginning jest produkcją „bezpieczną”. Nie jest wybitny, ale też nie ma w nim nic, co by mnie odpychało. Problemy techniczne rzucają się jednak w oczy, a największą wadą tej gry okazuje się wysoka cena.