autor: Przemysław Zamęcki
Recenzja gry Metal Gear Survive - bez Hideo Kojimy to nie mógł być hit
Czy Metal Gear może się udać bez Hideo Kojimy? Metal Gear Survive sugeruje, że nie, choć zarazem trudno jednoznacznie wskazać w grze złe wybory ekipy deweloperskiej.
Bohdan Smoleń powiedział kiedyś w kabarecie o Rudym 102: „Jakbyśmy dwa takie czołgi mieli, tobyśmy se sami tę wojnę wygrali”. Konami wystarczyłby jeden Hideo Kojima, żeby z powodzeniem przejść przez każde recenzenckie poletko minowe. Japoński koncern postanowił jednak zamknąć wszystkie włazy swojego pancernego pojazdu, zostawić Szarika na poboczu drogi i walić prosto w kierunku najbliższego tygrysa. Metal Gear Survive jest przez to dzieckiem ślepej i głuchej na oczekiwania fanów metalowej puszki, po której echo rozchodzi się, nie napotykając po drodze ani jednej szarej komórki. O ile, rzecz jasna, ktokolwiek miał jakieś wygórowane oczekiwania.
Odbudowa bazy to jedna z najważniejszych czynności w grze. Podobnie jak podnoszenie postaci na coraz wyższy poziom doświadczenia za pośrednictwem ukazanego na obrazku modułu i kryształów Kuban.
„At first, I was afraid, I was petrified”
- fabuła nie tylko pretekstowa;
- niezłe aspekty survivalowe;
- kooperacja dla czterech osób.
- The Phantom Pain w uboższym przyodziewku;
- mikrotransakcje i konieczność bycia cały czas online;
- niepotrzebna eksploatacja marki.
Na wieść o powstawaniu gry z serii Metal Gear, w której – zamiast rozwiązywać zawiłe problemy kolejnych Snake’ów uwikłanych w międzynarodowe sieci spisków i intrygi rządów – przyjdzie nam strzelać do zombiaków, dosłownie osłupiałem. Już pomijam fakt, że od lat jestem maniakalnym fanem wielkiego Hideo i jego szurniętej opowieści. Po prostu pakowanie do kolejnej marki bezwolnych kawałków chodzącego mięsa stało się dla mnie niesmacznym pójściem na łatwiznę już przy okazji premiery dodatku do Red Dead Redemption, a więc ładnych parę lat temu. Nie masz pomysłu na grę – wrzuć do niej zombie. „Zombie zombie zombie”. Pamiętacie tego mema?
Paradoksalnie w grach z zombie najbardziej brak tych klasycznych potworów. Wstających z grobów szkieletów, pełzających korpusów, śmierdzących zewłoków wynurzających się z mrocznych zakamarków miejscowego cmentarza. Deweloperom nie w smak robienie horrorów, bo to za trudne. Łatwiej jest wystawić armię umarlaków do odstrzału. Nawalanie do bezmózgów stało się tym, czym w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku było bezmyślne strzelanie do ufoludków w Space Invaders i Galadze. Chociaż wtedy trzeba było wykazać się jednak odrobiną małpiej zręczności.
W Pyle odnajdziemy transportery pozwalające na dokonywanie szybkich podróży. Zanim jednak je uruchomimy, konieczna będzie ich obrona przed atakującymi wandererami.
Klasycznych zombie nie ujrzymy także w Metal Gear Survive. Tutaj są to członkowie wysłanego do innego wymiaru elitarnego oddziału Charon, którym nie wiedzieć czemu z głów wystają tajemnicze kryształy kuban – moc napędowa naszych postępów w tym nieprzyjaznym środowisku.
O rany, o czym on gada!? Metal Gear i inne wymiary? No cóż, kiedy zabrakło Kojimy, Konami było chociaż na tyle przytomne, że nie zaangażowało na pełny etat do nowej roli starych bohaterów – zamiast tego zaserwowało niekanoniczną opowieść ubraną w szaty popularnej serii, rozpoczynającą się w tej samej chwili, w której kończy się Metal Gear Solid: Ground Zeroes, czyli w trakcie ataku sił XOF na Mother Base. Tyle tylko, że tym razem wcielamy się w „no name’a”, tworzonego od podstaw w całkiem rozbudowanym edytorze wyglądu postaci. Nasz wojak lub wojowniczka jest w trakcie owego ataku świadkiem otwarcia się międzywymiarowego portalu, do którego wessani zostają zarówno atakujący, obrońcy, jak i całe fragmenty bazy, a sam protagonista traci kończynę górną i przy okazji zostaje zainfekowany pewnym pasożytem.
Celne trafienie bronią białą w wystający z przeciwnika kryształ pozwoli szybko wyłączyć z walki delikwenta.
Fabuła stara się nie być jedynie przyczynkowa i nawet dość odważnie zahacza o polityczne wątki i różne eksperymenty, sugerując, że podobne wydarzenia już miały miejsce w naszej najnowszej historii. Dzięki temu, eksplorując przez kolejne co najmniej trzydzieści godzin świat przedstawiony, mamy jakiś punkt zaczepienia, znajdujemy notatki pozostawione przez zaginioną ekipę, a stricte survivalowy tytuł staje się czymś więcej niż tylko kolejną wydmuszką, jakich pełno, gdziekolwiek rzucić okiem.