autor: Luc
Recenzja gry Just Cause 3 - efektowna demolka w cieniu licznych baboli
Po niezłym Mad Maksie studio Avalanche wróciło do serii, która wyniosła je niemal na sam szczyt. Po pięciu latach przerwy ponownie wcielamy się w Rico Rodrigueza, aby w efektownym stylu obalić kolejną dyktaturę. Z jakim skutkiem?
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
- absurdalnie wielki świat;
- pełna swoboda we wszystkim, co robimy;
- świetnie prezentująca się grafika oraz efekty;
- sporo wyzwań urozmaicających system progresji;
- powietrzne przemierzanie mapy sprawia wielką frajdę.
- słaba fabuła i beznadziejne dialogi;
- problemy z kamerą w zamkniętych przestrzeniach;
- sporo pomniejszych gliczy;
- przeciętne i chwilami frustrujące strzelanie;
- ekrany ładowania i przymusowe łączenie z funkcjami sieciowymi zabijają tempo zabawy.
Dziś niemal każda większa gra jest sandboksem. Ktoś kiedyś uznał, iż współcześni gracze od misternie zaprojektowanej, choć „zamkniętej” rozgrywki bardziej cenić będą swobodę poczynań, i okazuje się, że nawet jeśli nie miał racji w 100%, to niewiele się pomylił. Otwarty świat i maksymalnie dużo wolności to elementy, które niemal obowiązkowo pojawiają się w kolejnych tytułach próbujących trafić do szerszego grona odbiorców, ale... No właśnie, nie wszystkie studia potrafią je odpowiednio zrealizować. Szwedzi z Avalanche z pewnością się jednak do takowych nie zaliczają – na koncie mają przecież całkiem udanego Mad Maksa, a i przy poprzednich częściach Just Cause dwukrotnie potwierdzili swoje umiejętności w tym zakresie. Kontynuacja serii zgodnie z zapowiedziami miała być większa i lepsza od wcześniejszych tytułów i choć częściowo obietnice te udało się zrealizować, pojawiło się kilka problemów, których nikt po takiej grze chyba się nie spodziewał.
Nazywam się Rodriguez, Rico Rodriguez
Zabawę rozpoczynamy wręcz tradycyjnie dla Just Cause – od totalnej rozwałki w prawdziwie szaleńczym stylu. Gdy emocje oraz dym po eksplozjach nieco opadną, dowiadujemy się, w co tym razem wpakował się Rico Rodriguez. Jako były już członek specjalnej komórki Agencji główny bohater wraca do Medici, które od lat niszczą dyktatorskie rządy niejakiego Di Ravello. Obalanie dyktatur to w końcu specjalność protagonisty, ale tym razem sprawa ma wymiar personalny, co zresztą twórcy usilnie próbują nam uzmysłowić niemal od pierwszych minut. I tutaj niestety polegli na całej linii. Seria Just Cause nigdy nie skupiała się na fabule i szaleństwem byłoby oczekiwać od „trójki” epickiej opowieści, ale to, co zaserwowano tym razem, woła po prostu o pomstę do nieba. Historia jest do bólu sztampowa, na dodatek wciskana nam na siłę praktycznie non stop. Twórcy zapowiadali wprawdzie, że tym razem prezentowanej w grze opowieści poświęcą nieco więcej czasu, ale nikt chyba nie spodziewał się tak licznych przerywników filmowych.
Te być może i dałoby się jakoś mimo wszystko przeboleć, gdyby nie kolejny strzał studia Avalanche we własną stopę – dialogi oraz voice acting. Od Just Cause nie oczekuje się duchowych przeżyć i poważnej atmosfery, a właśnie takową twórcy próbowali w grze uzyskać. Jak nietrudno się domyślić – z mizernym skutkiem. Rozmowy bohaterów nie tylko nagrano z udziałem prawdopodobnie najbardziej irytujących aktorów w historii gier wideo, ale i zrealizowano z „dramatycznym zacięciem”, które po prostu kompletnie do serii nie pasuje. Pojedyncze fragmenty, które są śmieszne, można policzyć na palcach jednej ręki, a i tak nie jest to zdecydowanie najwyższa półka. Gdyby nie poczucie obowiązku, pomijałbym absolutnie każdą cutscenkę, a głosy bohaterów najchętniej bym wyciszył – to była po prostu droga przez mękę.