Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 13 listopada 2001, 10:23

autor: Piotr Stasiak

Wiedźmin – recenzja filmu (3)

O ekranizacji przygód „Wiedźmina” mówiło się dużo zanim w ogóle na planie padło pierwsze „kameraaa, akcja”. Efekt wielomiesięcznych prac filmowców właśnie wchodzi do kin. Czy warto było czekać? I czy miały rację całe zastępy sceptyków?

Niestety, w obrazie właśnie owa opowieść zawodzi, więc „wejście” może okazać się rozczarowujące. Podczas prac nad filmem co jakiś czas pojawiały się informacje, jakoby współpraca w trójkącie scenarzysta (Michał Szczerbic) – reżyser (Marek Brodzki) i producenci (Lew Rywin) nie układała się najlepiej. Podobno do końca nie mogli się porozumieć, co ma być wątkiem przewodnim całości. Jak już wspomniałem, początkowo miała to być miłość Geralta i czarodziejki Yennefer, jednak finalnie zdegradowano ją do roli epizodu, 10-sekundowego flashbacku wspomnień głównego bohatera. Koniec końców osią fabuły stała się historia poszukiwania Ciri, dziecka niespodzianki, które opatrzność przeznaczyła dla Białego Wilka.

W międzyczasie podobno przemontowano aż trzy różne wersje filmu, a z listy płac zniknęło nazwisko Szczerbica jako scenarzysty (na jego własne wyraźne życzenie). Efekt jest opłakany, bo tak naprawdę trudno powiedzieć, o co w „Wiedźminie” chodzi. Prawdopodobnie jest to efekt tego, iż nakręcono potwornie dużo materiału na serial (13 odcinków). Do filmu postanowiono wykorzystać wszystkie najlepsze kawałki, ale i tak wyszło tego o wiele za dużo. Po wielu skrótach film trwa w końcu „tylko” 130 minut. Na podobną przypadłość cierpiał swego czasu „Ogniem i Mieczem”, jednak w „Wiedźminie” owa fragmentaryczność posunięta jest do maksimum. W trakcie montażu pokaleczono opowieść, poszczególne jej fragmenty są pocięte niczym szlachtowane przez Żebrowskiego stwory. Miejscami wszystko nie trzyma się kupy, postacie znikają, nagle się pojawiają, dialogi ucinają się w pół wersu. Motywy, którymi kierują się bohaterowie wielokrotnie pozostają niejasne. Obawiam się, że jeśli ktoś nigdy nie czytał prozy Sapkowskiego, może mieć poważne kłopoty ze zrozumieniem fabuły. Symptomatyczne są też nagłe zmiany klimatu. Ktoś się śmieje, a chwilę później (ciach ciach ciach) ryczy z wściekłości. Poza tym autorzy chyba zapomnieli, że i serial, i film kinowy rządzą się swoimi prawami. W telewizji każdy odcinek to taki mini-film, ma swój punkt kulminacyjny. Zaś kinowy „Wiedźmin”, będący zlepkiem 13 potwornie okrojonych odcinków i kilku punktów kulminacyjnych, takiego głównego finału już nie ma. Bohater snuje się z miejsca do miejsca, wpada, walczy, wypada, gdzieś jedzie, walczy i nagle łup... happy end. Dlatego z kina możemy wyjść z uczuciem niespełnienia, zawiedzeni.

Spartaczony scenariusz, to właściwie jedyny zarzut, jaki można kinowemu „Wiedźminowi” postawić. Ale to zarzut dość podstawowy. O ile fabuła w powieściach Sapkowskiego zawsze stała pod znakiem najwyższej jakości, o tyle w kinowej adaptacji pozostawia wiele do życzenia. Oczywiście prawdziwi wielbiciele przygód Geralta z Rivii i tak pójdą do kina, chociażby z fanowskiego obowiązku. Tak poszedłem ja i nie uważam, żeby był to czas stracony. W tym filmie jest wiele plusów, ale fakt kompletnego „położenia” scenariusza jest nie do wybaczenia. Mam niejasne przeczucie, że serial, logicznie poskładany, nieśpiesznie opowiedziany, może być dużo lepszy. Poczekamy. Film się nie udał.

Piotr „Piotres” Stasiak

P.S. Niektórzy zapytają, co na to wszystko Sapkowski. Ano sprzedał prawa do ekranizacji, nie miesza się filmowcom do ich zawodu i spokojnie pisze kolejne książki. I bardzo dobrze – każdy powinien robić to, co mu wychodzi najlepiej. AS włada piórem. Robi to na szczęście znakomicie.

Premiera w Polsce – 9 listopada, dystrybucja w Polsce – Vision.