Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 17 października 2001, 12:42

autor: Piotr Stasiak

Kod Dostępu (Swordfish) – recenzja filmu

Wielkie pieniądze, hakerzy komputerowi, intrygi, szybkie kobiety, samochody i jeszcze szybsze komputery. „Kod Dostępu” to kolejny przyzwoicie zrealizowany i trzymający w napięciu film akcji rodem z hollywoodzkich wytwórni.

Czasem jedna scena potrafi zmienić to, jak patrzymy na jakiś film. Potrafi go wywyższyć i sprawić, że nabieramy do niego szacunku, chcemy oglądać dalej. Im wcześniej w fabule umiejscowiona jest taka scena, tym lepiej, szczególnie w przypadku kina akcji. A już w ogóle raj na ziemi, gdy tak jak w przypadku „Kodu Dostępu”, jest to pierwsza scena.

Zaczyna się niewinnie, od leniwego monologu Johna Travolty, który niepochlebnie wypowiada się o porywaczach i politycznej poprawności w amerykańskich filmach. Jednak już po chwili akcja ostro nabiera tempa. Pan Travolta dziękuje agentom federalnym za kawę, zbiera się i wychodzi z baru, śledzony przez lufy karabinów i kilkanaście wyrzutni ppanc. Teraz już wiemy – on sam też jest porywaczem. Kamera szybko prześlizguje się po dziesiątkach radiowozów, facetach w kominiarkach i potężnych rządowych półciężarówkach, które zaparkowały w ciasnej uliczce wokół siedziby banku. Gdy Travolta wchodzi do środka, snajperzy oddychają z ulgą, ale już po chwili koncentrują się znowu, aby w razie rozkazu strzelać tak, by zabić. Prawie czuć jest panujący w powietrzu zaduch. Policyjne radia trzeszczą i nadają komunikaty bez przerwy, dzwonią telefony komórkowe, dowodzący akcją spierają się hałaśliwie. Na bezchmurnym niebie łopoczą śmigłowce.

Travolta zaczyna wyprowadzanie zakładników, którzy gwarantować mają bezpieczne dotarcie na lotnisko. Każdy z tych przestraszonych cywilów ma na sobie uprząż z silnym materiałem wybuchowym, który przemieszano z metalowymi kulami od łożysk. Są więc niczym chodzące miny przeciwpiechotne, które detonują się w razie próby odbicia lub odłączenia od innych. Grupa gęsiego podąża do autobusu. W szeregach policji panuje konsternacja i chaos. Nagle wywiązuje się szamotanina i jedna z zakładniczek zaczyna biec na oślep. Nadajnik na jej ramieniu piszczy przeraźliwie. Kto może, rzuca się na ziemię, ale jest już za późno. Następuje potężna eksplozja.

Kolejnych kilkadziesiąt sekund to prawdziwy popis twórców efektów specjalnych, pirotechników i dźwiękowców, a zarazem jedna z lepszych scen, jakie miałem okazję oglądać ostatnio w kinie. Rozrzucone siłą wybuchu kule dosłownie masakrują wszystko dookoła. Kamera spowalnia niczym w „Matrixie” czy w grze „Max Payne”, krąży po spirali od miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą stał człowiek, a teraz jest już tylko kula ognia, portretując ze szczegółami dzieło zniszczenia. Pędzące pociski przebijają szklane ściany, meble, ludzi, samochody, wszystko. Potworny trzask, brzęk i ten przeraźliwy świst (polecam oglądanie w dobrze nagłośnionym kinie). Scena wbija w fotel, nie ma co. Potem jeszcze przez chwilę oglądamy apokaliptyczny krajobraz, po czym następuje retrospekcja, akcja przeskakuje cztery dni wcześniej. Zadajemy sobie pytanie, jak do tego doszło. Jesteśmy zaintrygowani. Połknęliśmy haczyk...

Zgodnie ze znaną w świecie filmu receptą na sukces, dobry thriller zaczynać powinien się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie powinno już tylko rosnąć. Zasadzie tej hołdował od początku niejaki Alfred Hitchcock i wszyscy wiemy, jakie filmy potrafił robić. Twórcy „Kodu Dostępu” (angielski tytuł - „Swordfish” czyli ryba-miecznik - nazwa od kryptonimu pewnej operacji wojskowej) zrealizowali tę myśl z zadziwiającą precyzją i żelazną konsekwencją, a opisane przed chwilą wprowadzenie momentalnie przykuwa widza do fotela i skupia jego uwagę aż do napisów końcowych.

Po efektownym otwarciu powinno być już tylko ciekawiej. I ogólnie jest (a o paru poważnych „ale” powiemy sobie później). Główny bohater filmu to niejaki Stanley (Hugh Jackman, znany poprzednio z „X-Men” gdzie zagrał Wolverine’a). To niegdyś jeden z najlepszych hakerów komputerowych na świecie, dziś nieudacznik, nafciarz bankrut i kiepski gracz w golfa na zwolnieniu warunkowym, odcięty od sieci i z zakazem zbliżania się do jakichkolwiek urządzeń z klawiaturą i wyświetlaczem. Z kalkulatorem włącznie. Pewnego dnia do jego pustelni na końcu świata, przyjeżdża bardzo, bardzo czerwonym sportowym autem bardzo, bardzo seksowna Ginger (Halle Berry, również znana z „X-Men”, gdzie zagrała Storm). W zamian za napisanie pewnego programu komputerowego proponuje mu 10 milionów dolarów.

Te pieniądze z pewnością postawiłyby Stanleya na nogi. Pomogłyby mu również odzyskać córeczkę, jedyną osobę, która jest w jego życiu istotna, a którą stracił gdy poszedł do więzienia za włamania do komputerów FBI. Propozycja jest więc niezwykle kusząca i Stanley, aczkolwiek nie bez oporów, w końcu przyjmuje zlecenie. Spotyka się też ze swym mocodawcą – niezmiernie bogatym i tajemniczym playboyem Gabrielem (John Travolta), który montuje specjalną grupę złożoną z wszelakich specjalistów od broni i komputerów. Jej celem jest atak na Bank Rezerw Federalnych USA. Gabriel wie bowiem o 10 miliardach dolarów, pochodzących z nielegalnych operacji rządu USA, które ukryto na tajnych kontach. Kradzież tych pieniędzy to przestępstwo niemal doskonałe, gdyż federalni agenci nie będą mogli oficjalnie ścigać nieoficjalnej kasy. W tym celu potrzeba dwóch elementów – wejścia do siedziby Banku (to załatwią najemnicy) i trojana, który namiesza w jego systemach komputerowych (to ma załatwić nasz główny bohater).

Rozpoczyna się wyścig z czasem. Oczywiście im dalej w film, tym sytuacja staje się bardziej złożona. Scenariusz konsekwentnie podąża za głównym wątkiem, ale gmatwa się po drodze niepomiernie, zaś nagłe zwroty akcji utrzymują widza w stanie ciągłej „podwyższonej gotowości”. Podwójni agenci, skorumpowani politycy, wybuchy, szpiedzy i organizacje tak tajne, że nie wie o nich nawet prezydent USA. Wszystko to dosmaczone odpowiednią ilością efektownych pościgów samochodowych po ulicach dużych miast, popisami kaskaderów, strzelaninami, widowiskowymi efektami specjalnymi. Przypałętały się nawet dwa tematy bardzo na czasie – terroryści i lotnicze pościgi między drapaczami chmur (he he). W sumie fabułę „Kodu Dostępu” należy ocenić pozytywnie. Oczywiście nie należy się spodziewać błyskotliwych dialogów intelektualnych, ale przecież nie o to w filmach akcji chodzi. Wielkie dzięki dla scenarzysty (Skip Woods) za to, że w żadnym momencie nie przekroczył granicy pomiędzy realizmem a głupią infantylnością, tak jak to robią nagminnie filmy z Bondem (pamiętacie skok do spadającej awionetki w „Goldeneye”?) czy Sylvestrem Stallone. Tak ewidentnych przegięć nie ma w „Kodzie Dostępu”, więc widz jest skłonny w oglądaną historię uwierzyć i wciągnąć się.

Na liście płac „Kodu Dostępu” znajdziemy też parę innych znanych nazwisk – film wyprodukowali Joel Silver („Matrix”) i Jonathan D. Krane („Bez Twarzy”). Reżyserią zajął się Dominic Sena („60 sekund”), zaś za kamerą stanął doświadczony Paul Cameron. Wszyscy oni odwalili kawał niezłej roboty i chyba dlatego technicznej stronie filmu niewiele można zarzucić. Widowisko stoi na bardzo wysokim poziomie. Trochę w tyle pozostaje niestety gra dwójki młodych aktorów – Stanley jest mało przekonywujący jako haker i skrzywdzony ojciec, zaś Halle Berry po prostu jest, bo można na nią popatrzeć. Braki te nieco nadrabia doskonały jak zawsze Jonh Travolta, ale w roli playboya-gangstera nie wznosi się ponad to, co pokazał już w „Pulp Fiction”. Warto zwrócić uwagę na muzykę, na którą składają się ostre kawałki techno i miękkiego hip-hopu, z domieszką transowych klimatów w paru miejscach i dobrze dobranymi dźwiękami tła. Dlatego warto obejrzeć ten film w jakimś multipleksie z dobrym nagłośnieniem.

Oczywiście nie twierdzę, że „Kod Dostępu” to film rewolucyjny, który złotymi zgłoskami zapisze się w historii Hollywood. On po prostu spełnia swoje zadanie – na dwie godziny wyłącza widza z rzeczywistości, porywając go opowieścią. To kawał porządnego kina akcji, wsparty dobrym scenariuszem, aktualną tematyką, technicznym kunsztem autorów, rewelacyjną sceną początkową i niezłą rolą Travolty. Co prawda wielu komputerowców zaryczy się ze śmiechu podczas gdy Stanley na ekranie buduje swego wirusa (niczym z klocków lego), załamie ręce nad schematycznym myśleniem autorów, dla których komputer to płaski monitor, po którym płyną „matriksowe” cyferki, a z tyłu wije się 15 różnych kabli, niemniej patrząc na „Kod Dostępu” jak na typowego przedstawiciela kina akcji wystawiam mu notkę „można obejrzeć”. Jeśli w najbliższy piątkowy wieczór nie masz co robić, wybierz się ze znajomymi do kina.

Piotr „Piotres” Stasiak

Film wchodzi do kin 30 listopada, dystrybucja Warner Bros. Poland.