Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 30 kwietnia 2004, 12:25

autor: Borys Zajączkowski

Unia gra, czy nie gra?

1 maja Polska będzie w Unii Europejskiej. Co w związku z tym zmieni się w życiu statystycznego gracza? Będzie lepiej? Gorzej? A może tak samo? Tego dowiecie się z naszego artykułu.

Unia graczy nie gra

Wiem, że to już nie ma większego praktycznego znaczenia, lecz myśląc o wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej nie potrafię opędzić się od obrazów pośród których dorastałem. Sklepów, w których był tylko ocet, milicji roztrącającej łazikami pieszych na chodnikach, obowiązkowego języka rosyjskiego w szkole oraz generała Jaruzelskiego obwieszczającego w telewizji wprowadzenie stanu wojennego. Nie irytuje mnie fakt, że do liberalnej Europy prowadzą nas ci sami ludzie, którzy dwadzieścia lat temu nas upodlali. Jest to woda na młyn współczesnej psychologii, która powoli odkrywa, że większość ludzi nie posiada osobniczego charakteru, a jedynie umiejętność dostosowania się do sytuacji. Wyjątkowo jednak działa mi na nerwy gadanie co poniektórych, że za komuny było lepiej, bo jedyne co było lepiej, to kraść.

Tym, którzy nie kradli bądź ze swej natury, bądź z braku możliwości było naprawdę ciężko. Pamiętam, jak majstrowałem w kuchni w poszukiwaniu jak najlepszego przepisu na czekoladę, gdy na jej kupno na czarnym rynku nie było mnie stać, a przydziałowa jedna tabliczka na miesiąc brzmi dziś jak dobry dowcip. Zresztą wtedy też. Moja matka kilka lat pracowała na kupno używanego małego fiata (takiego, jakiego dzisiaj można kupić za jedną, niedużą pensję), a mnie kazała uczyć się jednak rosyjskiego sadząc, że w przyszłości będę miał dostęp jedynie do rosyjskich podręczników, w tym rosyjskich tłumaczeń z angielskiego. Było to co najmniej prawdopodobne, tym bardziej że jeszcze na swoich pierwszych studiach analizy matematycznej uczyłem się z książki pisanej cyrylicą. Ja wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi wolałem się uczyć angielskiego twierdząc uparcie, że będę czytał po polsku i po angielsku; a gdy pod koniec lat 80. było już naprawdę źle i biednie, mówiłem, że musi za chwilę być lepiej, bo gorzej już nie będzie. I wyszło na moje.

Od 2004 roku począwszy 1 maja będzie się kojarzyć nie z pochodami na Święto Pracy, lecz z historycznym momentem poszerzenia Unii Europejskiej o kraje Bloku Wschodniego. Różne są oczekiwania, obawy i nastroje wynikające z tego faktu, ale nas, graczy, szczególnie ma prawo interesować to, co i czy ulegnie zmianie na naszym podwórku. Czy gry zdrożeją, czy potanieją? Czy czasopisma nadal będą dołączać pełne wersje gier do swoich numerów? Czy produkcja gier w Polsce będzie wzrastać, czy wręcz przeciwnie: wszyscy programiści pouciekają? Czy doczekamy się od rządu formalizacji kwestii ustalania kategorii wiekowych gier? Czy piraci giełdowi będą się mieć gorzej? Czy pojawią się na rynku nowi wydawcy lub bezpośredni dystrybutorzy zagranicznych producentów? Oczywiście nie mamy co liczyć na to, że odpowiedzi na te pytania padną 1 maja, a my obudzimy się tego dnia w zupełnie odmiennej rzeczywistości – one pojawiają się już od lat i proces ten potrwa jeszcze lat parę. Nie szkodzi jednak tych pytań zadawać i zastanowić się chwilę nad tym, czego byśmy chcieli i na co możemy liczyć – zwłaszcza że chwila jest po temu jakże odpowiednia.

Odpowiedzi na te pytania starałem się znaleźć wraz ze swoimi rozmówcami, którym za poświęcony mi czas oraz swoje opinie, którymi raczyli się ze mną podzielić, pozwalam sobie niniejszym serdecznie podziękować. Aleksemu Uchańskiemu (Axel Springer), Marcinowi Marzęckiemu (CD Projekt), Adamowi Piesiakowi (Cenega), Marcinowi Turskiemu (LEM), Jerzemu Poprawie (CD Action), Mirosławowi Dymkowi (Reality Pump), Pawłowi Zawodnemu (Techland) oraz Darkowi Rusinowi (Rebelmind) – dziękuję!

Generalnie z wypowiedzi moich rozmówców bije świadomość własnej wartości oraz swoich możliwości tudzież zdroworozsądkowe przekonanie, że sam akt przystąpienia do Unii wiele nie zmieni. Zmiany, które zbliżają nas do Europy następują od lat i proces ten wiele lat jeszcze potrwa. Zmienia się prawo, zmieniają się podatki, ale „te prawdziwe problemy nie tkwią w kodeksach, lecz w ludzkich głowach i w zawartości ich portfeli”, mówi Marcin Turski. Myśl tę kontynuuje Jerzy Poprawa: „będzie po polsku: ani tak dobrze, jak jedni myślą, ani tak źle, jak się inni obawiają”. Nasze wejście do Europy rozpoczęło się już lata temu i dziś przez większość zachodnich producentów jesteśmy postrzegani jako wiarygodni partnerzy w biznesie, a nasz rynek nabiera stabilności. Prawda jest taka, że wejście do Unii stanowi bardziej przypieczętowanie już zaszłych zmian, niźli zalążek tych, których byśmy sobie jeszcze życzyli. Nadmierny entuzjazm lub wizje katastroficzne stanowią domenę ludzi, którzy mają za dużo wolnego czasu – ci, którzy starają się coś zrobić, skupiają się na swojej pracy.

„Paradoksalnie, budując nasz rynek przygotowujemy go do przejęcia przez zachodnich wydawców”, zauważa Marcin Turski w odpowiedzi na pytanie, czy nie spodziewa się stopniowego wkraczania na polski teren przedstawicielstw zagranicznych producentów gier. Jednak zarówno on jak i inni moi rozmówcy zdają sobie sprawę z tego, że nie jest to powszechną praktyką na świecie, by wydawcy starali się nadto swoje bezpośrednie wpływy rozprzestrzeniać. Nawet ci najwięksi ograniczają się do tworzenia filii wyłącznie na najbardziej chłonnych rynkach, a do takich Polska się nie zalicza i jeszcze długo zaliczać się nie będzie. Przy tym lokalny wydawca lepiej zna swoje podwórko i lepiej się orientuje w oczekiwaniach odbiorców, a tym samym jest w stanie funkcjonować znacznie efektywniej od firm zakorzenionych hen, za kilkoma granicami. Swoistym wyjątkiem jest rodzimy oddział Electronic Arts, lecz nie słychać lub słychać zbyt słabo i niepewnie, by inni zagraniczni wydawcy mieli się w bliskiej przyszłości zdecydować na podobny krok.

Sporą barierę dla rozwoju rynku oprogramowania w Polsce wciąż stanowi piractwo i pojedyncze, nastawione na spektakularność akcje policyjne wiele tu nie zmienią. Rodzimi producenci i wydawcy, z którymi rozmawiałem, wszyscy jak jeden zauważają, że walka z nim stanowi obowiązek rządu i policji, instytucji utrzymujących się z podatków i zobowiązanych do ochrony interesów tych, którzy je płacą. Mało kto jednak zdaje się wierzyć w to, by w tej materii miało się cokolwiek bardziej zmienić, aczkolwiek Marcin Marzęcki upatruje szansy w precedensie, który szykują zachodnie koncerny muzyczne, gdyż na tym polu walka iść może nawet o rządowe odszkodowania za straty. A jeżeli rzeczywiście zdarzy się, że rząd dostanie po kieszeni, zapewne długo na wyroki czekać nie będzie trzeba. Dotychczas niska świadomość szkodliwości piractwa owocuje śmiesznie niskimi karami (określenie „wyrok” jest tu nawet nie na miejscu), lecz to ma dużą szansę rychło się zmienić.

Innym problemem czekającym na regulację i to problemem, zdaje się, bardziej bolesnym, gdyż dotykającym często najmłodszych, jest kwestia kategorii wiekowych gier komputerowych. Wraz z wkroczeniem do Unii Europejskiej znajdziemy się w bezpośrednim obszarze oddziaływania Pegi, a to oznacza dwie rzeczy: nie będzie już można przylepiać na pudełkach znaczków własnej produkcji, z wyssaną z palca (przez speców od marketingu) kategorią wiekową oraz w dobrym tonie będzie umowę z Pegi podpisać. Aby jednak system ten działał zgodnie ze swoimi założeniami samo oznaczenie jak i jego sens muszą być dla graczy zrozumiałe, a to wymaga od Pegi przeprowadzenia stosownej kampanii uświadamiającej. Z drugiej strony powinny zaistnieć ważniejsze powody do przystępowania producentów i wydawców gier do Pegi niźli tylko bycie w dobrym tonie – a tu znowu pojawia się oczekiwanie na krok ze strony rządu. Niemal wszyscy, z którymi rozmawiałem deklarowali poparcie oraz chęć poddawania swoich produktów ocenie i niemal wszyscy czekają na rozwój sytuacji. Przedstawiciele Cenegi i LEM’a przyznali, że już od dłuższego czasu śledzą działanie Pegi, a nawet mają za sobą wstępne rozmowy. Przy czym Marcin Turski podrzucił, pół żartem pół serio, jednak uzasadnioną obawę, by nie powtórzył się u nas casus grecki, gdy urzędnicy państwowi pewnego pochmurnego poranka odkryją, że gry komputerowe istnieją i są szkodliwe.

Podniesienia cen na gry prawdopodobnie nie musimy się obawiać. Wprawdzie w przeważającej większości przypadków rodzime wydania sprzedawane są za cenę zauważalnie niższą od obowiązującej w innych państwach, lecz zniesienie ceł na produkty pochodzące od członków Unii swoje znaczenie mieć będzie. W przypadku gier konsolowych sprowadzanych z Japonii do Wielkiej Brytanii, a dopiero stamtąd do Polski możemy wręcz liczyć na obniżenie cen, gdyż odpadnie jedno cło po drodze. W kwestii gier pecetowych wydawcy deklarują przywiązanie do ustalonych i dobrze funkcjonujących przedziałów cenowych. Podobnie spokojnie spać mogą gracze wyglądający pełnych wersji dołączanych do czasopism, gdyż i ta praktyka nie będzie mieć powodów ulec zmianie. Z drugiej strony, nie wydaje się i nie słychać, by na nasz rynek miały wkraczać nowe zagraniczne tytuły prasowe – doświadczenie ostatnich lat pokazuje ryzykowność tego biznesu w granicach tematyki gier komputerowych.

Stosunkowo niewielkie zainteresowanie deklarują rodzimi producenci gier unijnymi dotacjami, które zyskać mogą zespoły developerskie funkcjonujące od minimum 2 lat i mające na koncie przynajmniej jedną wydaną grę. Panuje wśród nich spokój i dedykacja wykonywanej pracy – ta bierze górę nad poszukiwaniem zewnętrznej pomocy. Firmy nie spodziewają się większych zmian – ani na lepsze, ani na gorsze – w możliwościach swojej pracy i finansowania. Z rzadka pojawiają się obawy o utratę pracowników skuszonych łatwiejszym znajdywaniem pracy w państwach unijnych, lecz też nikomu to snu z powiek nie spędza. Zresztą nie od dziś wiadomo, że jest Polsce znacznie więcej wykształconych programistów chętnych pracować przy produkcji gier, niźli warunki na to pozwalają. Możliwość otrzymania dotacji finansowych może stanowić bodziec dla rozwoju małych, słabo dotychczas zauważalnych firm – czego należy życzyć zarówno im, jak i nam, graczom komputerowym.

Odmienną kwestię stanowi zmiana stosunku państw zachodnich do Polski. Ci, którzy robią z nami interesy zwykle uważają nas za dobrych partnerów, pozostali jednak do tego stopnia nie wiedzą, gdzie Polska leży, że największe sklepy internetowe albo nie oferują wysyłki towarów do naszego kraju, albo wysyłka ta jest kilkakrotnie droższa, niźli do naszych najbliższych sąsiadów. To ma szansę ulec teraz zmianie na lepsze, aczkolwiek nie można oczekiwać, by stało się to z dnia na dzień. Nie obejdzie się jednak bez zmian na gorsze – te są niewielkie, lecz oczywiste. Tak będzie choćby w przypadku transakcji dokonywanych bezpośrednio z kontrahentami zza Wielkiej Wody (abonamenty on-line’owe). Dotychczas bowiem nie było uregulowań międzynarodowych, które nakazywałyby firmom amerykańskim pobierać VAT od oferowanych towarów i usług, lecz Unia, pod groźbą sankcji ekonomicznych, zmianę tego podejścia wymogła.

Konkluzja wynikająca w powyższych rozważań jest prosta: wejściem do Unii nacieszyliśmy się i naobawialiśmy się go już na zapas. Nowoczesne gałęzie gospodarki, funkcjonujące w warunkach kapitalistycznych od wielu już lat, zdążyły okrzepnąć w rzeczywistości wytężonej pracy i walki o klienta – formalizacja zmian zachodzących przez ostatnie 15 lat ma dla nich z całą pewnością mniejsze znaczenie, niż dla rolnictwa czy bardziej tradycyjnego przemysłu. Nie dziwi więc ani to, że nie pojawiają się wśród nich znaczące obawy, ani to, że wszyscy z wejścia do Unii się cieszą – acz cieszą ze spokojem. Koniec końców liczy się dobry produkt, ładne opakowanie i przystępna cena – to, czy gra jest „made in Poland”, czy „made in Europa” ma znaczenie drugorzędne. Wszystko wskazuje na to, że jeśli coś ulegnie większym zmianom, to będzie to cena cukru. ;-)

Shuck