Bulletstorm - recenzja gry
Gatunek pierwszoosobowych strzelanin w ostatnich latach przeżywa mały kryzys osobowościowy. Czy polski Bulletstorm uratuje nas przed zalewem bliźniaczo podobnych do siebie gier?
People Can Fly znane jest przede wszystkim z Painkillera, który – jako jedna z niewielu polskich produkcji – zdobył szacunek graczy nie tylko w naszym kraju. Studio przygotowało też pecetową konwersję Gears of War i zostało wykupione przez twórców tej marki – Epic Games. Bulletstorm to nowy pomysł Adriana Chmielarza i jego ekipy na podbicie rynku pierwszoosobowych strzelanek, a jednocześnie tchnięcie nowego życia w ten skostniały gatunek. Od jakiegoś czasu nie mieliśmy wątpliwości, że podstawowa koncepcja producenta na urozmaicenie rozgrywki sprawdza się świetnie w krótkich formach. Nadszedł czas na zweryfikowanie nośności i świeżości pomysłów rodzimych twórców w pełnoprawnej grze. Przygotujcie się na mocne wrażenia, bo Polacy postawili na bezpardonowość, bezczelność, beztroskę, bezkompromisowość i mnóstwo innych „bezów”.
Kto zaczyna kampanię solową od sceny znęcania się nad więźniem po pijaku, a kończy hasłem „Bóg umarł”, padającym z ust azjatyckiego cyborga? Bulletstorm jest zdecydowanie postmodernistyczną plwociną, pochodzącą z oskrzeli samego szatana. To oczywiście komplement dla scenarzystów, którzy potrafili dobrze się zabawić i pokazać, że ta gra idealnie pasuje do naszych czasów. Dostajemy opowieść przewidywalną, makabryczną i ekstremalnie wulgarną, ale w pewien sposób klimatyczną. Autorzy zestawiają postacie w ciekawy sposób i częstują nas dialogami w stylu boiskowych rozmów zidiociałych nastolatków. Główny bohater staje w opozycji do wyjątkowo analitycznego i chłodnego kolegi cyborga, dziewczyny, która potrafi zripostować każdą z jego zaczepek, oraz pozbawionego skrupułów generała Sarrano. Życiową ambicją tego ostatniego jest puszczanie coraz to bardziej wymyślnych wiązanek w każdym zdaniu. Ile niecenzuralnych określeń męskiego przyrodzenia jesteście w stanie wymyślić? W Bulletstormie i tak znajdziecie ich więcej.

Ciekawe jest to, że chociaż produkcja studia People Can Fly rzeczywiście epatuje niepoprawnością polityczną (nie brak żartów na tle rasowym czy seksualnym) i czasem wpada na mielizny wymuszonego rzucania mięsem, to tak naprawdę nie jest jakoś szczególnie mizoginistyczna (na co pewnie liczyli tak ignorowani w ostatnich latach męscy szowiniści). W Bulletstormie pojawia się silna i zaradna postać kobieca, których próżno szukać w Killzone’ach, Crysisach czy Call of Duty. Sam Grayson Hunt, z pozoru bezwzględny najemnik, kosmiczny nomada i alkoholik, skrywa pod maską twardziela dość dobrodusznego i jednak pozytywnego bohatera. Podczas absurdalnych wydarzeń z gry jesteśmy nawet świadkami jego częściowego odkupienia i przemiany, czego w grach wbrew pozorom nie widuje się zbyt często. Jednocześnie krucjata Hunta nie kończy się w Bulletstormie, więc kontynuacja serii jest od strony fabularnej kwestią jak najbardziej oczywistą.
Gra nie jest, niestety, tak błyskotliwa i sprytnie skrojona jak Bękarty wojny, a nadmiar bezsensownych wulgaryzmów może niektórych zirytować (tak, to niedojrzałe). Twórcy utrafili jednak w dobrą stylistykę i potrafili wykorzystać ją do zbudowania szalonej przeprawy. Jednej z tych, o których aż chce się opowiadać ze szczegółami. Przygody Graysona Hunta są jednostajne pod tym względem, że bohater zwykle doprowadza do mniejszej lub większej katastrofy i traci przytomność. Podczas tych kilku godzin podnosimy się z ziemi co najmniej kilka razy. Zawsze jednak jest po co, bo kolejne rozdziały serwują niespodzianki i pomysły, które są niezwykłe, a jednocześnie niepokojąco oczywiste (dlaczego nikt wcześniej tego nie zrobił?). Zakończenie jest natomiast niejednoznaczne i przynosi niedosyt. Między innymi ze względu na brak dopełnienia zemsty, do której dojrzeliśmy po obejrzeniu i wysłuchaniu wszystkich tych okropieństw (to trochę jak oglądanie filmu exploitation bez ukarania sprawców). Inną sprawą jest to, że chciałoby się więcej zabawnych i tak oczekiwanych scen – radosnych, otwartych i nietypowych.
GRYOnline
Gracze
Zapewne wszyscy wiecie już, na czym polegają patenty Bulletstorma w zakresie walki. W typowej strzelaninie staramy się wyeliminować przeciwników jak najszybciej. Zabierając się za grę Polaków, trzeba odrzucić tego typu przyzwyczajenia – tutaj królują „skillshoty” (które, swoją drogą, zostały zgrabnie uzasadnione fabularnie). Za każde kreatywne i nieszablonowe zabójstwo dostajemy pewną pulę punktów. Później możemy kupować za nie amunicję, ulepszenia i nową broń w dość gęsto rozsianych punktach zrzutu. Trzeba zaznaczyć, że powtarzając w kółko te same patenty, nie zawojujemy sieciowych rankingów i nie zaszalejmy w sklepie – liczy się przede wszystkim realizowanie nowych, coraz bardziej wymyślnych sposobów niesienia śmierci. Żeby nie było za trudno, gra za pomocą podręcznej encyklopedii stopniowo wprowadza nas w tajniki zadawania bólu, a nawet nagradza za czynności poboczne (w tym chociażby oglądanie oskryptowanych zdarzeń).
Urywanie głów przeciwnikom nie byłoby możliwe bez odpowiedniego sprzętu. Na początek pierwszy szok – zaledwie siedem typów broni. Niewiele, ale trzeba przyznać, że tak udanych zabawek służących do siania destrukcji dawno nie mieliśmy. Co więcej, każda z nich działa w dwóch trybach – zwykłym i dopalonym. Podstawowy karabin w dopakowanej formie spopiela, pistolet podpala, a strzelba dosłownie roztapia wrogów. Świetnie wypadają także bardziej zaawansowane gnaty – snajperka strzela pociskami, którymi sami kierujemy, a „odbijak” wypluwa wybuchające kule, które możemy kopać we wrogów niczym piłkę. No właśnie, Grayson Hunt pozazdrościł pewnemu koledze sprzed lat i dysponuje także potęgą klasycznego kopniaka. A nawet więcej, bo do rąk dostajemy też energetyczną smycz. Te dwa nietypowe „dodatki” mają wiele funkcji – służą do wchodzenia w interakcje z otoczeniem (czytaj: demolowania) oraz właśnie bawienia się przeciwnikami, którzy w powietrzu zwalniają, dając nam czas na wprowadzenie w życie odjechanych pomysłów. W samej grze jest znacznie więcej obiektów do wykorzystania – roboty informacyjne, wózki z hot-dogami, kuliste bomby, beczki z materiałami wybuchowymi, mięsożerne rośliny, trujące pąki – w tym także pułapki kontekstowe, związane z konkretnymi i unikalnymi elementami otoczenia.

Strzel przeciwnikowi w krocze, a później kopnij go w głowę. Wyrzuć wszystkich wrogów w powietrze za pomocą „gromu” (specjalna umiejętność smyczy), a następnie zastrzel pierwszego z nich z karabinu, drugiego potraktuj płonącą racą, a trzeciemu strzel w miejsce, w którym kończą się plecy. To tylko kilka z podstawowych przepisów na to, jak wykorzystać wspomnianą broń. Brzmi to makabrycznie, ale im więcej „serca”, determinacji i wyobraźni włożymy w zabijanie przeciwników, tym większą siłą ognia będziemy dysponować. System zdecydowanie działa i motywuje do poszukiwania nowych rozwiązań, eksperymentowania, kombinowania i powtarzania poziomów. Dzięki temu poszczególne walki nie stają się monotonne prawie do samego finału opowieści, a powracający bossowie cieszą, bo możemy wypróbować na nich nowe rozwiązania.
Jak widać, możliwości jest multum i zaliczenie wszystkich „skillshotów” jest frajdą samą w sobie. To sprawia, że Bulletstorm może bawić przez długi czas, nawet po ukończeniu kampanii, na co przy pierwszym podejściu potrzeba od 7-10 godzin. Miłośnicy znajdziek dostają też porcję robotów informacyjnych do zniszczenia, alkoholu do wypicia i energetycznych świetlików do zabicia. Do tego dochodzą dwa specjalne tryby: Echo i Anarchia. W pierwszym z nich przechodzimy poszczególne odcinki przygody Graysona Hunta pod kątem punktacji (wyniki są publikowane w sieciowych rankingach). W krótki fragment Echa mogliśmy zagrać w konsolowym demie gry. Osoby, które wyuczyły się go na pamięć, przeżyją zabawną sytuację podczas kampanii solowej. Gdy dochodzimy do momentu oznaczonego holograficznym zegarem, momentalnie przyspieszamy i odtwarzamy poznaną wcześniej ścieżkę z ogromną prędkością i precyzją. Później wracamy do normalności i spokojniejszego poznawania nowych miejsc. Po przejściu Echa kampania nabiera więc nowego wydźwięku – staje się polem niemal sportowych zmagań.
Anarchia to czteroosobowy tryb kooperacji, w którym przenosimy się na jedną z sześciu map i walczymy z kilkoma falami przeciwników. Nie chodzi tu o przetrwanie, ale o nabicie odpowiedniej punktacji za pomocą indywidualnych i grupowych „skillshotów”. Pomysł w dość ciekawy sposób rozwija patenty z kampanii solowej i wprowadza dodatkowe możliwości zastosowania sprzętu bojowego. W tym trybie dostajemy też namiastkę popularnego dziś systemu doświadczenia – za punkty odblokowujemy elementy stroju czy animacje postaci. Sama nazwa trybu dobrze charakteryzuje to, co dzieje się w sieci – nieznający się gracze po prostu tłuką wrogów w nieskoordynowany sposób. Wbrew pozorom ma to swój urok i czasem prowadzi do zabawnych sytuacji (kiedy już uda nam się wykonać coś razem). W Bulletstormie drzemie potencjał wieloosobowy, więc jak najbardziej warto zagrać ze znajomymi. Mimo to wydaje się, że Anarchia jest tylko ponadprogramową atrakcją i nawet zapowiedziane dodatkowe mapy niewiele tu zmienią.
Atrakcji w Bulletstormie jest sporo – wybuchy, zaskakujące sceny, zabawne motywy, a jednak gra czasami rozczarowuje. Po dłuższej chwili spędzonej z kampanią walka staje się odgrywaniem wyuczonych skryptów i patentów, których liczba jest duża (ponad sto), ale najwyraźniej nie wystarczająca dla zachłannego umysłu i wyobraźni. Mówiąc inaczej, często zdarza się, że robimy coś szczególnie widowiskowego, a gra pluje nam w twarz marnymi 10 punktami. Szkoda, że nie rozwiązano tego jakimś ogólnym bonusem za nieprzewidywalne zachowanie. Z drugiej strony, konieczność zamknięcia systemu w określonych ramach jest zrozumiała – w ten sposób dostajemy rozwiązanie, które spodoba się tak graczom szukającym krótkiej, widowiskowej przygody, jak i maniakom osiągania mistrzostwa w danym tytule.
Bulletstorm korzysta z silnika studia Epic Games, więc z założenia powinien wyglądać zacnie. Rzeczywiście tak jest, chociaż poziom lokacji jest nierówny. Niektóre z nich, szczególnie jaskinie czy inne wnętrza, są puste i niezbyt wyraziste. Później jednak wychodzimy na zewnątrz i podziwiamy świetnie zrealizowane krajobrazy futurystycznego miasta, zbudowanego z myślą o turystach. Grafikom udało się zachować pewną charakterystyczną kolorystykę, która wyróżnia grę na tle innych tytułów. Pod względem rozwiązań technicznych produkcja raczej nie podskoczy konkurentom walczącym o pozycję lidera w graficznym wyścigu, chociaż może nadrabiać właśnie stylistyką. W końcu Crysis 2 wydaje się wyblakły i szary, a Killzone 3 brunatny i przesadnie upstrzony efektami. Tymczasem Bulletstorm jest jasny, barwny, soczysty i jednocześnie w pewien sposób nostalgiczny. Praca studia jest też widoczna podczas walk z bossami, które są naprawdę widowiskowe.

Pecetowa wersja gry korzysta z systemu Games for Windows LIVE, który dla wielu graczy jest czymś nie do przyjęcia. Po krótkich perturbacjach z logowaniem i odpaleniem produkcji usługa Microsoftu nie sprawiła mi jednak żadnych problemów, a dołączenie do rozgrywki wieloosobowej trwało zaledwie kilka sekund. Inną sprawą jest brak zaawansowanych ustawień graficznych czy innych rozbudowanych możliwości modyfikowania tego, jak gra wygląda i działa (przynajmniej z poziomu menu). Dostaliśmy po prostu tytuł, który przypomina konsolowe produkcje i nie zawiera dziesiątków ukrytych funkcji przygotowanych specjalnie z myślą o posiadaczach pecetów (czy to wada? Odpowiedzcie sobie sami). Mimo to zabawa przy pomocy myszki i klawiatury, bo tak testowałem Bulletstorma, jest przyjemna i nie sprawia większych problemów. Jak w każdej grze nie brak kilku niedociągnięć technicznych – sporadycznie kompani gdzieś się blokują, pojawiają się graficzne babole (co oczywiście może wynikać z miliona czynników), skrypt przeskakiwania przez przeszkodę działa niewłaściwie lub nie zaskakuje, a przeciwnicy dostają czasoprzestrzennych drgawek (dopasowując się do zaprojektowanych sytuacji).
Bulletstorm to niezwykle kreatywna, wizjonerska, widowiskowa i podnosząca na duchu produkcja, której walorów dydaktycznych nie sposób przecenić. Tylko w polskiej grze poszerzycie swoje słownictwo o zupełnie nowe związki frazeologiczne, zwiedzicie jeden z najpiękniejszych kurortów turystycznych w historii rozrywki elektronicznej, poznacie prawdziwych przyjaciół i przedyskutujecie z nimi najważniejsze koncepcje filozofii Fryderyka Nietzschego (wiedzieliście, że hasło „Bóg umarł” to błąd w tłumaczeniu?). A tak na poważnie – People Can Fly zrobiło jedną z najlepszych gier ostatnich lat, więc jeśli ściągnięcie ją z torrenta, to na pewno pójdziecie do piekła. Dla fanów oryginalnych i świeżych produkcji to pozycja obowiązkowa, która – miejmy nadzieję – pokaże wydawcom, że i takie podejście lubimy.
.Szymon „Hed” Liebert
PLUSY:
- świetny system walki – kreatywne zabijanie;
- zabawna i luźna fabuła z niezłymi postaciami;
- urozmaicona kampania z odjechanymi pomysłami;
- przyjemna i zarazem charakterystyczna grafika;
- dodatkowe tryby – Echo i Anarchia.
MINUSY:
- „ku**, jakie minusy, do ch**?” – i tak w kółko przez kilka godzin;
- niedociągnięcia techniczne i brak wykorzystania pełnych możliwości pecetów;
- rozgrywka wieloosobowa to jednak tylko dodatkowa atrakcja.
Dziękujemy za przeczytanie artykułu.
Ustaw GRYOnline.pl jako preferowane źródło wiadomości w Google
3
Bulletstorm
Gatunek pierwszoosobowych strzelanin w ostatnich latach przeżywa mały kryzys osobowościowy. Czy polski Bulletstorm uratuje nas przed zalewem bliźniaczo podobnych do siebie gier?