Kwestia ceny. Pokochałem grind... i niczego nie żałuję!
Kwestia ceny
Czy było warto? Z logicznego punktu widzenia – nic a nic. Poświęciłem długie godziny, by zabić kilka tekstur i odhaczyć osiągnięcie, które nawet nie było powiązane z żadnym oficjalnym zadaniem. Wtopiłem mnóstwo czasu i wysiłku w abstrakcję. Mogłem grać w coś mądrzejszego, z palącą szare komórki fabułą, która wyciśnie z mózgu siódme poty, a z oczu łzy. Lub przynajmniej zabawi się naszym poczuciem realności niczym Alan Wake czy BioShock. Nie, cholera. Cisnąłem kolejne dungeony jak za czasów pierwszych MMORPG, tylko że solo, więc nawet nie było z kim współpracować i popisywać się dzikimi kombosami.
Ktoś mądry powiedział kiedyś, że prędzej czy później każdy znajdzie świat, przez który wsiąknie w gry wideo. Mnie zdarzyło się to niejeden raz. Ale prawie nigdy po to, by grindować i farmić. To, co zaczęło się jako krucjata przeciwko złu, które sam sprowadziłem, sprawiło, że pokochałem biegać w poszukiwaniu nowych legendarnych przedmiotów i receptur. Nie mogłem się doczekać, aż wypadnie coś wartościowego. W planach miałem nawet nową postać z uwagi na niektóre niepasujące narzędzia zniszczenia i tylko żelazna wola powstrzymała mnie, żeby nie zacząć wszystkiego od zera.
Twórcy hack’n’slashy uczą się i stosują coraz sprytniejsze sztuczki, by trzymać nas przy swoich dziełach. Zręby fabuły, potencjał na ciekawe sekrety czekające gdzieś za granicą głównej historii, wreszcie tłuste zestawy uzbrojenia czyniące z naszego herosa boga. A więc realizujemy power fantasy rodem z Dooma Eternal, i to z nutką hazardu, bo to przecież hack’n’slash, więc nigdy nie wiemy, co wypadnie. Adrenalinka skacze jak porąbana dzięki starym, dobrze przygotowanym zagrywkom projektantów.
Czemu losowa nagroda cieszy bardziej? Psychiatra tłumaczy.

Nawet gdy gra stawia sprawę uczciwie i płacimy za całość raz (albo kilka, licząc dodatki), to i tak inwestujemy w nią najcenniejszą walutę. Czas. Czas i emocje. I te inwestycje procentują, ale zyski idą na konto twórców. Tak się zdobywa wiernych wyznawców, którzy pytają, czy powstanie kolejny dodatek, a może Grim Dawn 2? A potem kupują i jeszcze namawiają innych.
Pewnie myślicie, że jesteście za mądrzy, by wpaść w to tak jak ja. Albo już z tego wyrośliście, porzuciliście takie chociażby MMO, w których sprytnie kuszono Was endgame’owymi bossami, wspaniałymi nagrodami i widowiskowymi scenkami przerywnikowymi. Popróbujecie kolejnych tytułów, wsiąkniecie, ale odstawicie. Możecie to zrobić w każdym momencie. Dotąd wychodziło, prawda? Spokojnie. To wróci. W tej czy innej formie trafi do każdego. Koniec końców studia to rozgryzą i dla każdego znajdą motywację do repetytywnego grania, przy którym nie muszą wykonywać scenopisarskich oraz realizacyjnych wygibasów. I módlcie się, by przybyli po Was ci uczciwi, jak ekipa stojąca za Grim Dawn.
O AUTORZE
Moją podatność zwiększa fakt, że zawsze lubiłem formułę hack’n’slashy, choć biegałem w niej głównie po obszarze kolejnych kampanii. I teraz jestem w takim momencie życiowym, że mogę na dłużej wdepnąć w Path of Exile. Chyba że Amazon pospieszy się z wydaniem gigantycznego Lost Ark, którego wypatruję od dawna. Zegar tyka. A wszystko rozbija się przecież o czas.
