Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 22 lutego 2011, 18:01

Bulletstorm - testujemy przed premierą

Mieliśmy okazję ukończyć pełną wersję gry Bulletstorm, oto nasze wrażenia z jednej z najbardziej oczekiwanych strzelanin tego roku. Jedno jest pewne - było na co czekać!

Od redakcji: Tekst powstał na bazie pełnej wersji gry Bulletstorm, którą mieliśmy okazję ukończyć na specjalnym pokazie w Warszawie. Jednak zgodnie z naszą polityką redakcyjną, nie recenzujemy gier w oparciu o tzw. review eventy, czyli imprezy organizowane przez producentów lub wydawców. Recenzja napisana na podstawie polskiej edycji gry Bulletstorm ukaże się więc w najbliższych dniach.


Jeśli ostatnie tygodnie spędziłeś w pustelni, zapewne nazwa Bulletstorm niewiele Ci mówi. To kolejna polska produkcja, która ma szansę odnieść wielki sukces nie tylko nad Wisłą, ale i na Zachodzie. Podobnie jak niegdyś Painkiller, tak i nowe dzieło warszawskiego studia People Can Fly próbuje udowodnić, że klasyczne, nastawione na rzeź FPS-y nie wyginęły i wciąż tkwi w nich olbrzymi potencjał – wszystko zależy od tego, czy zostaną zrobione z głową. Dowodzony przez Adriana Chmielarza zespół łeb na karku ma, o czym miałem okazję przekonać się, testując w stolicy pełną wersję gry.

W Bulletstormie wcielamy się w Graysona Hunta, kosmicznego najemnika, który wraz z grupą wiernych towarzyszy wykonuje zadania dla wyjątkowo wulgarnego i nieprzyjemnego typa, generała Sorrano. Wojskowy wciska swoim podopiecznym najgorsze zadania, z reguły wymagające zabicia jakiegoś cywila. W trakcie jednej z takich rutynowych misji, Hunt i spółka dowiadują się, że ich ostatni cel nie był żadnym wrogiem porządku publicznego, tylko zwykłym dziennikarzem, zbierającym dowody zbrodni przeciwko całej grupie i jej głównemu zleceniodawcy. Dręczony wyrzutami sumienia Hunt postanawia zemścić się na generale i wciąga do buntu swoich kolegów. Drużyna Graysona staje się bandą piratów, która krąży po kosmicznych rubieżach z nadzieją spotkania znienawidzonego oficera i wymierzenia mu surowej, choć sprawiedliwej kary.

Na okazję do zemsty Hunt czeka dziesięć długich lat. Kiedy ta wreszcie się nadarza, statek należący do najemników przeprowadza szalony atak na ogromny okręt generała Sorrano. W wyniku starcia obie jednostki lądują na planecie Stygia – niegdyś turystycznym raju, który aktualnie opanowany jest przez mięsożerne rośliny, skaczące sobie do gardeł gangi oraz różne, na ogół bardzo nieprzyjazne stwory. W takich warunkach Grayson rozpoczyna pościg za swoim największym wrogiem. U jego boku wiernie kroczą towarzysze, zarówno ci doskonale znani, jak i nowi – poznani na polu bitwy.

Walk z bossami jest stosunkowo niewiele, ale gdy do nich dochodzi,szuka się szczęki na podłodze.

Pod wieloma względami Bulletstorm budzi mocne skojarzenia z serią Gears of War. Okuci w wielkie zbroje twardzi najemnicy, konkretne giwery, ogromni bossowie, nastawienie na działanie w grupie i ciągła wymiana uwag pomiędzy członkami drużyny – to wszystko bardzo przypomina to, co oferują doskonale znane przygody Marcusa Feniksa. Skrzywdziłbym jednak dzieło naszych rodaków, nazywając je kalką produktu firmy Epic Games. Mimo pewnych cech wspólnych Bulletstorm od pierwszych chwil wyraźnie zaznacza swój unikatowy styl, a sama rozgrywka okazuje się na tyle oryginalna, że nie można mówić o brutalnej kopii rozwiązań z Gearsów. Podobieństwa tak, klonowanie nie.

Jeśli spojrzymy na tę grę szerzej, to stwierdzimy, że od czasów pierwszego Painkillera zmieniło się niewiele. Warszawiacy najwyraźniej nadal uważają, że synonimami słowa „strzelanina” są wyrazy „sieczka” i „masakra”, bo Bulletstorm to rzeźnia, jakiej próżno szukać w ofercie konkurencji. Oczywiście upływ lat zrobił swoje i postęp jest aż nadto widoczny – teraz dzieło firmy People Can Fly poza rozbudowanymi mechanizmami do siania śmierci i zniszczenia, ma również wyrazistych bohaterów i całkiem przyzwoitą fabułę. Nie zmienia to jednak faktu, że są to jedynie przystawki do właściwej uczty.

Trzeba jednak przyznać, że eksterminacja zrealizowana jest wzorcowo. Grayson Hunt nie jest w ciemię bity i nacierających zewsząd przeciwników potrafi załatwić na ponad sto różnych sposobów. Różnorodność egzekucji (skillshotów) to zresztą główna siła napędowa tej produkcji. Istotą Bulletstorma nie jest bowiem sam fakt posłania kogoś w zaświaty, chodzi głównie o to, by wrogów likwidować w sposób maksymalnie efektowny. Nafaszerowanie bandyty kilogramem ołowiu wydaje się przecież zbyt banalne, skoro równie dobrze można poczęstować go uderzeniem ciężkich butów w trakcie wślizgu, a gdy zdezorientowany delikwent znajdzie się w powietrzu, poprawić jeszcze jednym kopniakiem, posyłając rywala wprost na wystające ze ścian pręty.

Bulletstorm wynagradza wszystkie niestandardowe zagrania punktami, które można potem spożytkować w specjalnie do tego celu przystosowanych kapsułach. Zarobione „pieniądze” wydajemy na nowe narzędzia mordu, ulepszenia już posiadanych, a także na amunicję, dzięki której Hunt może kontynuować krwawą jatkę. Przy okazji uspokoję niektórych z Was, którym wydaje się, że tylko stosowanie wymyślonych kombosów pozwala przeżyć na placu boju. Bez przesady. Wystarczy opanować kilka prostych zagrań, często sprzedawać kopniaki, wykorzystywać nawet w niewielkim stopniu środowisko, a z pewnością uzbieracie tyle punktów, by nie cierpieć na niedostatek amunicji. Zabawa w kata uatrakcyjnia jednak samą rozgrywkę i dusi w zarodku tak często spotykaną w grach tego typu monotonię. Bulletstorm jest nie tylko widowiskowy, efektowny i krwawy jak jasna cholera, ale przede wszystkim jest urozmaicony. I to jego największa zaleta.

Kampania podzielona została na siedem dużych aktów, a te z kolei na mniejsze rozdziały, z reguły trzy. Za pierwszym razem zmagania ukończyłem w niespełna siedem godzin, ale wyraźnie się przy tym spieszyłem – chciałem koniecznie przejść grę na warszawskiej imprezie, a ilość czasu była ograniczona. Przy typowej, spokojnej rozgrywce i położeniu większego nacisku na zabawę w oprawcę, produkt firmy People Can Fly powinien spokojnie wystarczyć na 8-9 godzin – całkiem przyzwoicie jak na dzisiejsze standardy. Jeśli dodamy do tego znany z wersji demonstracyjnej tryb Echo i grę w co-opie, to Bulletstorm powinien okazać się niezłą propozycją na długie, zimowe wieczory.

Kompani również będą zabijać z pomysłem, ale i tak brudna robotaspadnie głównie na nasze barki.

Produkt firmy People Can Fly prezentuje się bardzo ładnie od strony graficznej. Do gustu przypadła mi szczególnie żywa kolorystyka – Bulletstorm po prostu mieni się feerią barw i momentami wygląda jak pocztówka z raju. Na uwagę zasługuje też design poziomów. Twórcy robili, co mogli, by maksymalnie urozmaicić poszczególne lokacje i chwała im za to, bo nie sposób narzekać na monotonię. Niektóre etapy sprawią, że rozdziawicie gęby z podziwu dla kunsztu projektantów – lot śmigłowcem nad demolowanym miastem to jedna z najbardziej ekscytujących scen, jakie kiedykolwiek widziałem w grach akcji. Powtarzałem ją specjalnie, żeby nacieszyć się tym, co dzieje się na ekranie.

W pozytywnym odbiorze gry z pewnością pomaga też świetne udźwiękowienie. Gratulacje przede wszystkim za znakomity dobór aktorów – kreacje Bluma (Grayson Hunt) i Delongisa, który wcielił się w rolę klnącego na czym świat stoi generała Sorrano, zapadają w pamięć. Dobre wrażenie sprawia też ostra, dynamiczna muzyka, choć żeby docenić jej kunszt, musiałem spędzić kilka chwil w menu – przy standardowych ustawieniach kawałki Cieleckiego i Wierzynkiewicza były non stop zagłuszane przez odgłosy walki.

Po tym, co zobaczyłem w Warszawie, mogę powiedzieć jedno: Bulletstorm przypadł mi do gustu. Gra wydaje się być smakowitym kąskiem dla fanów dawnych strzelanin, w których liczyła się wyłącznie rzeź, a cała reszta schodziła na plan dalszy. Dziś takich FPS-ów już się po prostu nie robi, cieszy więc, że People Can Fly po raz drugi próbuje przypomnieć, jak powinna wyglądać rasowa sieczka. Oczywiście gra ma też swoje wady (czasem postać zacina się po wślizgu, wrogowie są tępi i działają według szablonu, momentami przeszkadza bardzo ograniczona przestrzeń, na której toczą się walki), ale o tym więcej w recenzji Heda, która pojawi się na dniach. Ja dodam od siebie jedynie tyle, że nie mogę się doczekać polskiej premiery – mam ochotę spróbować swoich sił w co-opie i chętnie dłużej pobawię się trybem Echo. Do zobaczenia na Stygii.

Krystian „U.V. Impaler” Smoszna

Krystian Smoszna

Krystian Smoszna

Gra od 1985 roku i nadal mu się nie znudziło. Zaczynał od automatów i komputerów ośmiobitowych, dziś gra głównie na konsolach i pececie w przypadku gier strategicznych. Do szeroko rozumianej branży pukał już pod koniec 1996 roku, ale zadebiutować udało się dopiero kilka miesięcy później, kilkustronicowym artykułem w CD-Action. Gry ustawiły całą jego karierę zawodową. Miał być informatykiem, skończył jako pismak. W GOL-u od blisko dwudziestu lat, do 2023 pełnił funkcję redaktora naczelnego. Gra w zasadzie we wszystko, bez podziału na gatunki, dużą estymą darzy indyki. Poza grami interesuje się piłką nożną i Formułą 1, na okrągło słucha też muzyki ekstremalnej.

więcej

Bulletstorm

Bulletstorm