autor: Amadeusz Cyganek
Pierwsze godziny gry w Driver: San Francisco - Strona 2
Nieustraszony policjant, szybkie fury, efektowne pościgi i międzynarodowy szwindel – nowy Driver chce wrócić na tron gier wyścigowych. Ma szanse?
Przeczytaj recenzję Udany powrót serii - recenzja gry Driver: San Francisco
Gracze liczący na nieco bardziej symulacyjny charakter dzieła studia Ubisoft Reflections muszą obejść się smakiem. Typowy dla serii zręcznościowy model jazdy stał się udziałem także piątej części – większość zakrętów przemierzamy na zaciągniętym hamulcu ręcznym, a samochody poruszające się po ulicach miasta mijamy jak pachołki na placu manewrowym. Trzeba jednak przyznać, że podczas kierowania ciężarówką czuć, że mamy do czynienia z kilkunastoma tonami żelastwa – pojazd ociężale reaguje na nasze ruchy, a wyprowadzenie takiego krążownika szos z poślizgu graniczy z cudem.
W kontekście nowego Drivera często padało słowo „Hollywood”. No i faktycznie – momentami aż trudno uwierzyć w to, co wymyślili scenarzyści. Fabuła pędzi jak szalona, co rusz pojawiają się nowe postacie, praktycznie każda rozmowa otwiera kolejny wątek w opowiadanej historii, a ja tak naprawdę nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wszystko w tej grze jest niedopowiedziane i w większości potraktowane po macoszemu. Skaczemy od lokacji do lokacji, wysłuchujemy tony dialogów i próbujemy poskładać fragmenty zdarzeń w logiczną całość, co okazuje się wcale nie takie proste. Dziwi to w obliczu fantastycznie wykonanych pod względem technicznym przerywników filmowych, uzupełnianych scenkami renderowanymi w czasie rzeczywistym.
Niesamowicie denerwuje sztuczne rozdmuchiwanie rozgrywki – nie rozwiniemy fabuły, jeśli nie zaliczymy przedtem kilku misji pobocznych, a w większości są to kolejne wyścigi, pościgi lub prowadzenie eskorty. Szczególnie w początkowej fazie okrutnie wieje nudą – misje ściśle powiązane z fabułą często polegają bowiem na przejechaniu z punktu do punktu. Choć z czasem wachlarz dostępnych zadań powoli się rozwija (gratulacje dla twórców za misję, w której doprowadzamy pasażera do palpitacji serca), przez pierwsze dwie godziny można usnąć z nudów, beznamiętnie kursując po ulicach San Francisco.
Sztuczna inteligencja przeciwników nie urywa lusterek – wyścigi wygrywamy z łatwością, z kolei uciekinierów szybko pacyfikujemy kilkoma uderzeniami w bok samochodu. Twórcy postarali się jednak, by momentami nie było zbyt prosto – w tym celu ładują nam pod koła niezliczoną ilość kierowców, których jedynym zadaniem jest zaliczenie „czołówki” i wpakowanie naszego wehikułu na najbliższy betonowy murek. Pal sześć, gdy musimy rywalizować z dwoma czy trzema przeciwnikami – jednak gdy znikąd pojawiają się dziesiątki anonimowych „chłopców na posyłki”, szybciutko rośnie poziom irytacji. Nie ma także możliwości potrącania przechodniów – sposób, w jaki unikają kontaktu z maską, wygląda po prostu komicznie i robią to zawsze tak samo, niezależnie od sytuacji. To ugrzecznienie trochę dziwi w obliczu padających co jakiś czas w dialogach angielskich wulgaryzmów, choć z drugiej strony atak na tak ogromną masę pieszych mógłby upodobnić grę do Carmageddona, co na pewno nie jest zamierzeniem twórców.
Nowy Driver to niesamowicie trudna do rozgryzienia produkcja. Strzałem w dziesiątkę zapewne okaże się system Shift, który korzystnie wpływa na dynamikę rozgrywki i umożliwia sporą dowolność w eksplorowaniu ogromnego terenu San Francisco. Widać, że twórcy mają naprawdę wiele ciekawych pomysłów, które jednak tracą na znaczeniu w obliczu masy bliźniaczo podobnych wyścigów czy obław policyjnych. Jeśli twórcy odpowiednio poprowadzą i rozwiną fabułę, a rozgrywka nie zostanie bezsensownie rozdmuchana przez zapełnianie mapy zrobionymi na jedno kopyto misjami, możemy być świadkami całkiem udanego powrotu nieustraszonego gliniarza Tannera. Czy Driver: San Francisco zdoła przekonać do siebie zniecierpliwionych fanów i graczy kochających ten efektowny, hollywoodzki styl – przekonamy się już we wrześniu.
Amadeusz „ElMundo” Cyganek