autor: Szymon Liebert
Duke Nukem Forever - już graliśmy! - Strona 2
Jeszcze niedawno zabrzmiałoby to jak kiepski żart, ale czasy się zmieniły - graliśmy w Duke Nukem Forever i sprawdziliśmy w jakiej formie jest nowy Książę.
Przeczytaj recenzję Duke Nukem Forever - recenzja gry
Jak godnie rozpocząć grę, wokół której narosło tyle kpin i mitów? Naturalnie od sceny oddawania moczu do pisuaru. Zgodnie z tradycją nawet ten moment jest w pełni interaktywny – sikamy za pomocą prawego triggera, a strumieniem kierujemy gałką. W ubikacji można jeszcze włączyć wodę (dla zabawy, bo Duke przecież rąk nie myje), dmuchawy czy przejrzeć się w popękanym lustrze. W następnym pomieszczeniu trafiliśmy natomiast na prawdziwe pobojowisko – kilkunastu żołnierzy czy raczej to, co z nich zostało. Przed tablicą z planem ataku na wielką bestię czekał na nas jeden z ocalałych, który zapytał o ewentualne poprawki odnośnie taktyki. To kolejny z żartów producentów – biorąc do rąk marker i gąbkę, możemy wymazać, dorysować lub napisać cokolwiek chcemy na planszy. Zgadnijcie, co rysuje większość panów?
Za zakrętem zobaczyliśmy wyjście na zewnątrz, dwóch żołnierzy i wielkiego bydlaka w tle, który posłał dwie rakiety i zwalił Duke’a z nóg. W skórze bohatera zawróciliśmy innym korytarzem, po drodze rozwalając ze złości skrzynie i oglądając walkę sprzymierzeńców z obcymi. Na końcu drogi trafiliśmy na windę i Devastatora. Książę wziął charakterystyczną broń, otrzymał błogosławieństwo od żołnierzy i ruszył na spotkanie z bossem. Kolejne kilka minut to bieganie w strugach deszczu i ostrzeliwanie giganta. Co jakiś czas trzeba było uzupełniać amunicję, zbierając broń zrzucaną przez wojsko (punkty zrzutu oznaczano flarami). Duke to twardziel, ale kilka rakiet przeciwnika mogło zatrząść jego ego (wskaźnik życia) – na szczęście regenerowało się ono z czasem.

Po kilku seriach boss padł, a my musieliśmy wspiąć się na niego i dokończyć sprawę w krótkim QTE. W finale Duke kopie obluzowaną gałkę oczną potwora i w ten sposób wygrywa wojnę z obcymi, a zakończenie Duke Nukem 3D staje się początkiem nowej przygody. Kamera wycofuje się bowiem i zdajemy sobie sprawę, że tak naprawdę bohater siedzi właśnie w luksusowej rezydencji, jest zadowalany przez dwie kobiety w strojach nastolatek i gra w produkcję o swoich własnych przygodach. Jedna z dziewczyn ociera usta i pyta, czy gra była w ogóle dobra. Nukem odpowiada z godną siebie błyskotliwością: „po dwunastu pier***ch latach lepiej, żeby była.” Autoironia twórców robi olbrzymie wrażenie, bo pokazuje, że mimo szowinizmu i prostoty mamy do czynienia z grą stworzoną przez ludzi inteligentnych (a nie nieco mniej owłosione małpy).
Pierwszy fragment gry zrobiłby prawdopodobnie olbrzymie wrażenie na największym sceptyku niewierzącym w powodzenie Duke Nukem Forever. Problem polega na tym, że znając tę świetną scenkę, wiemy dokładnie, czego się spodziewać, i niespodzianka pryska. Z tym większą przyjemnością zaczęliśmy drugi poziom, który, jak powiedział sam Randy, został nieco podrasowany pod kątem prezentacji (rozrzucono na nim kilka broni). Duke zaczyna w nim za kółkami monster trucka i przemierza kanion, potrącając znane z pierwowzoru humanoidalne świnie. Sterowanie jest dość proste i intuicyjne, a sam pojazd wyposażony w dopalacz, którego musimy użyć do przeskoczenia przepaści. W pewnym momencie kończy się benzyna i ruszamy na piechotę, dzięki czemu możemy wziąć udział w strzelaninach i sprawdzić kilka klasycznych oraz nowych typów broni.