autor: Krzysztof Gonciarz
Battlefield: Bad Company 2 - Wrażenia (single player) - Strona 2
Battlefield: Bad Company powraca w wydaniu poważniejszym, mroczniejszym i upodobnionym do Call of Duty. Zejście na lepsze tory czy utrata tożsamości? Mieliśmy okazję przekonać się o tym na pokazie trybu single player.
Przeczytaj recenzję Battlefield: Bad Company 2 - recenzja gry
Bjorn uruchamia filmik, na którym oglądamy fragment jednej z misji z kampanii. Jej tytuł: Heart of Darkness (Jądro ciemności). Przenosimy się do boliwijskiej dżungli, na mapę wielkości 64 kilometrów kwadratowych. Wow! Grafika przypomina Crysis, a na każdym kroku daje o sobie znać ulepszony system zniszczeń. Przypomnijmy, że gra chodzi na nowej wersji silnika Frostbite, którego głównym atutem są właśnie ulegające destrukcji obiekty – przede wszystkim zabudowania, tym razem pozbawione już niezniszczalnych „rusztowań”, które w pierwszej części uniemożliwiały zrównywanie ich z ziemią.

Na ekranie bardzo dużo się dzieje. Słyszymy znajome głosy towarzyszy z drużyny, bohater mknie przez dżunglę i eliminuje kolejnych przeciwników. Pojawiają się skrypty: wijący się w agonii, płonący przeciwnik. Haggard niemal zmiażdżony przez przewracający się posąg (który oczywiście rozpada się w drobny mak). Wreszcie: efekty pogodowe, rewelacyjny deszcz (będzie też śnieg). Ktoś tu odrobił lekcje z Call of Duty – fani serii na pewno gryzą teraz paznokcie z obawy. Ciekawe, czy w Bad Company 2 seria Battlefield zachowa swoją rozpoznawalną swobodę działania.
Kolejna misja – tym razem w Andach. Otoczenie zasypane śniegiem. Zadaniem drużyny jest odzyskanie materiałów wywiadowczych z posterunku rosyjskiej armii. Zaczynamy od ostrzału z helikoptera. Łooo! Wygląda kosmicznie. Seria z ciężkiego karabinu niszczy wszystko na swej drodze, dewastuje liche zabudowania i rozrywa przeciwników na strzępy. Intensywność wyższa niż w misji „Shock and awe” z Modern Warfare – tam nie mamy takiego poczucia mocy giwery, która tutaj co chwilę wywołuje jakąś eksplozję. Za tą grą stoi naprawdę potężna technologia.
Mija kilkadziesiąt sekund i jesteśmy już w kabinie pędzącego jeepa. Kierowca zasuwa na złamanie karku, my prowadzimy ostrzał – akcja jest niesamowicie szybka. Coś jak „Team Player” z Modern Warfare 2. Takich rozwiązań w ogóle nie było w pierwszym Bad Company. Tam mieliśmy wielkie obszary, swobodę, relatywnie niskie tempo akcji. Już teraz widać, że sequel będzie cechować dużo większa intensywność, ale kosztem zawężenia naszego pola manewru. Trzeba jednak pamiętać, że pokazywane przez twórców fragmenty są pewnym manifestem i nie świadczą o przebiegu całej rozgrywki. Po coś w końcu podkręcili swój silnik, by upchać w nim tak wielkie mapy.
Misja w Andach kończy się niespodziewanym atakiem rakietowym, który tworzy na oczach bohaterów wybuch przypominający nieco nuklearnego grzyba. Dużo w tym tekście porównań do Call of Duty, ale sami widzicie. Trochę mi smutno, że słyszane w trakcie pokazu pogawędki Haggarda, Sweetwatera i Redforda zdawały się być na tak dalekim planie – wygląda na to, że tym razem będą nieistotnym dodatkiem, a nie esencją gry. Możemy mówić o utracie tożsamości, ale, do diaska, mówimy o produkcji Electronic Arts. Oni wiedzą, co się sprzedaje i jak się sprzedaje.
Krzysztof „Lordareon” Gonciarz