Testujemy H1Z1, czyli wyczekiwany klon DayZ - Strona 3
Sony Online Entertainment rzuca DayZ wyzwanie swoim H1Z1. Debiut wersji alfa nie należał do udanych, ale stan gry poprawia się z dnia na dzień. Czy wobec tego widać już zmiany na lepsze? Sprawdzamy, czy już teraz warto bawić się w H1Z1.
Ten tekst był przygotowany przed premierą gry.
Zrzuć sobie zaopatrzenie
Tym sposobem dochodzimy do najbardziej kontrowersyjnego punktu H1Z1 – zrzutów zaopatrzenia. Możecie pamiętać je z Rust – samolot leci nad mapą, uwalnia na spadochronie powoli spadający ładunek, na który momentalnie naciera połowa serwera. W H1Z1 również wokół miejsca zrzutów rozgrywają się krwawe masakry. I choć zawartość skrzyń jest losowa, a przeważnie razem z fantami dołączone są zombie, to kiedy w grę wchodzi szansa na zdobycie broni, ryzyko się nie liczy.
Tutaj jednak pojawia się główny problem. Koszt wezwania zaopatrzenia to pięć dolarów, czyli sporo, biorąc pod uwagę, że zawartość ekwipunku może nam zostać ukradziona. Osobiście wystarczyłoby mi, gdyby można było znaleźć wojskowe mundury czy sprzęt mający tylko wizualne zastosowanie. SOE jednak postanowiło dać szansę graczom na zdobycie w ten sposób uzbrojenia. Nie jest więc fikcyjnym scenariuszem sytuacja, w której spora grupa tych ostatnich ze sporymi zasobami gotówki odpowiednio zabezpieczy strefy lądowania (dystans do skrzyni to najczęściej 100–200 metrów, a decydujemy przecież o czasie przylotu) i będzie wyczekiwać zrzutu w bezpieczniejszych warunkach, niż gracze solo. Czy ta pachnąca pay-to-win mechanika zostanie zmieniona? Oby tak. Ostrzegam jednak, że jeśli gracie w pojedynkę, to wezwanie zrzutu może przypominać wylewanie pieniędzy w błoto.
Cała afera, która wybuchła wokół zrzutów w momencie wypuszczenia gry na Steamie, to przykład zaniedbań w komunikacji ze społecznością. O tej metodzie zdobywania sprzętu informowano jeszcze w sierpniu 2014 roku, ale mało kto wtedy zakładał, że będzie ona dostępna wyłącznie za gotówkę – wielu łudziło się, że obok tego znajdzie się szansa na kilka darmowych prezentów.
Z zasobami Sony za plecami
To może niektórych zaskoczyć, ale wczesny dostęp od Sony Online Entertainment – wielkiej przecież firmy – jakościowo nie różni się specjalnie względem tego w wykonaniu niektórych niezależnych deweloperów. Rozmaitych błędów pojawia się cała masa, zarówno śmiesznych, jak i wkurzających, przy czym reakcja twórców jest jak na razie dość dynamiczna, a gra z dnia na dzień staje się coraz mniej męczącym doświadczeniem.
W H1Z1 można znaleźć (lub kupić za jednego dolara!) tzw. event ticket, czyli bilet umożliwiający wejście na serwer Battle Royal. Jest to popularny tryb rozgrywki, w którym każdy gracz musi pokonać resztę konkurentów, zaczynając bez sprzętu i możliwości respawnu. Jeśli zajmiemy jedno z trzech najwyższych miejsc, wygrywamy nagrody, którymi są np. skrzynie i zrzuty. Pomysł na taką zabawę zrodził się w głowie Brendana Greena, początkowo jako mod do ArmA II i ArmA III, a dzięki umowie licencyjnej trafił do H1Z1. Warto też dodać, że idea Battle Royal inspirowana jest powieścią japońskiego pisarza Koshuna Takamiego o tym samym tytule.
Na pewno rozczarowująca jest strona wizualna H1Z1. Zespół SOE miał do dyspozycji ładny i elastyczny silnik znany z PlanetSide 2, a jednak nowa produkcja graficznie po prostu odrzuca. O ile brak „wodotrysków” nie jest dla mnie ważny, to styl i klimat tworzony przez oprawę uważam już za niezwykle istotny element gry o zombie apokalipsie, a patrząc pod tym kątem, nie jest zbyt dobrze. Świat jest szary i bezpłciowy, nie ma tu nawet przyciągającego, nieco kowbojskiego klimatu typowego dla State of Decay, nie wspominając o swojskości Czarnorusi znanej z DayZ. Grafika ma jednak jedną niezaprzeczalną zaletę – jest płynna, więc do zabawy w H1Z1 nie potrzebujemy procesora i7 z najnowszym GeForcem, żeby osiągnąć 20 FPS-ów, jak to bywa niestety w DayZ.
SOE to eksperci od gier MMO i całe zdobyte na nich doświadczenie widać w sposobie, w jaki skonstruowane są sieciowe aspekty gry. Nie ma tu serwerów stawianych przez graczy, wszystkie są więc oficjalne i pod kontrolą twórców. Dzięki temu nasze postacie zapisują się poprawnie, a jak pojawi się problem, to jest naprawiany. Obecnie grać można w trybach PvP, PvE i ich wersjach hardcore’owych. Niestety, wszelkich oszustów wykorzystujących błędy, luki gry i zewnętrzne programy jest już masa, więc jeśli ktoś liczył, że tutaj się ich ustrzeże, będzie bardzo rozczarowany. Wydaje się jednak, że Sony Online ma odpowiednie zasoby i doświadczenie, żeby próbować ich zwalczać. W tym miejscu dochodzimy do smutnej refleksji, że sieciowa gra o przetrwaniu, która w wersji 1.0 poradzi sobie z oszustami, może odnieść trwalszy sukces. Szkoda, że ciągle takiej nie dostaliśmy.
Gra żądna pieniędzy bardziej niż zombie mózgów
H1Z1 już jest bestsellerem, a to przecież dopiero początek drogi tej produkcji. Płynna rozgrywka, granie za darmo i wsparcie dużego zaplecza finansowo-technicznego Sony najprawdopodobniej zadecydują o jeszcze większej popularności tytułu. Warto jednak poczekać, aż gra przejdzie w docelowy model free-to-play, jak to jest w planach, bowiem obecnie inwestycja w H1Z1 sprzyja niepokojącemu trendowi – korporacyjny producent/wydawca wypuszcza raczkującą grę, którą można „wesprzeć” za minimum 19,99 euro w ramach wczesnego dostępu z mikropłatnościami. Gra czasami z trudem funkcjonuje, ale jedna rzecz działa bez zarzutu: sklep, w którym możemy kupić np. opisywane wyżej zrzuty zaopatrzenia. Transakcja przebiegnie bezbłędnie, ponieważ sklepik – w przeciwieństwie do gry – to żaden Early Access. Gorzej, że sama produkcja ciągle ma masę błędów, więc nie zdziwcie się, jeśli drogocenna skrzynka zniknie z powodu zwykłego buga… Zostaliście przecież ostrzeżeni: gra jest we wczesnym dostępie.