autor: Krzysztof Gonciarz
Bionic Commando - recenzja gry
Świetna mechanika, słaba broń palna i denerwująca historia – Bionic Commando nie zachwyci każdego, ale i tak warto się z nim zapoznać.
Capcom jest ostatnio w dobrej formie. Jeszcze nie opadły emocje po Street Fighter IV i Resident Evil 5, a już do sklepów trafia następny potencjalnie niezły tytuł – Bionic Commando. Japończycy kolejny raz łączą siły ze szwedzkim studiem Grin, by dostarczyć graczom przygody Nathana Spencera, superżołnierza wyposażonego w potężne, mechaniczne ramię. Ostatnia współpraca tych dwóch firm zaowocowała jedną z najlepszych gier na XBLA/PSN. Jak będzie tym razem?
Bionic Commando to typowa gra akcji. W centrum rozgrywki znajduje się charakterystyczny system „huśtania się” za pomocą bionicznej ręki bohatera. Spider-Man spotyka tu Punishera, bo jest też dużo strzelania i walki. Kampania dla pojedynczego gracza opowiada przyciężką, a momentami wręcz idiotyczną, historię. I niby arcade’owa konwencja wszystko tłumaczy, ale niektórych scenek i rozmów mogłoby po prostu nie być i gra wyszłaby na tym lepiej. Im dalej, tym narracja bardziej się sypie i przypomina nieudolną, capcomową epikę w rodzaju Lost Planet. Pod koniec w ogóle już nie wiemy, co się dzieje. Ogólnie historia jest taka: bioniczni żołnierze zostali wyklęci przez rząd, a przez opinię publiczną uznani za dziwadła. Nathana skazano na śmierć, bo... coś tam. W każdym razie zostaje on w ostatniej chwili uratowany przed plutonem egzekucyjnym, a były dowódca – Super Joe (sic!) – powierza mu najważniejszą misję w historii ludzkości. Czy coś. Bioterroryści wysadzają olbrzymie Ascension City, zaś naszym zadaniem jest zbadanie zgliszczy i wytropienie winowajców. Przejście tej kampanii zajmuje jakieś 7-8 godzin, czyli w normie. I o ile nad historią i sposobem jej prowadzenia można się tylko pastwić, sama rozgrywka wychodzi na plus.
System przyczepiania się do elementów otoczenia wymaga praktyki, ale po pewnym czasie zaczyna być niezwykle satysfakcjonujący. Nie mamy tu, co prawda, zbyt wiele motywacji do rozwijania maksymalnej prędkości (niby podobny problem co w Mirror’s Edge), ale ogólnie nie opłaca się pozostawać na ziemi – poruszając się pieszo, jesteśmy wolniejsi i łatwiejsi do trafienia. Poziomy są tak zaprojektowane, że praktycznie cały czas mamy się do czego przyczepić i błyskawicznie przedostać się na drugą stronę mapy. Sekwencje „platformowe” to zdecydowanie najfajniejsze fragmenty tej gry, niestety, nie do końca wyeksploatowane. Można było bardziej pójść w tę stronę, a nie opierać trudności gry na walce – sama nawigacja jest tu dużo przyjemniejsza niż w ostatnim Prince of Persia, chociaż nie tak przystępna przy pierwszym zetknięciu. Pamiętajmy też, że Bionic Commando nie oferuje otwartych map – cały czas jesteśmy ograniczeni niewidzialnymi ścianami w postaci śmiercionośnych, radioaktywnych obszarów. Przez większość czasu jakoś to nie przeszkadza, ale zdarza się, że idealna droga obejścia przeciwników jest przed nami zamknięta. Trudno nie czuć się wtedy oszukanym.