autor: Przemysław Zamęcki
Star Wars: The Force Unleashed - recenzja gry
Fani Gwiezdnych Wojen musieli długo czekać na The Force Unleashed. Sprawdź, czy było warto.
George Lucas ma głowę nie od parady. Ku uciesze naszej i milionów osób na całym świecie, powołał do życia wszechświat Gwiezdnych Wojen, tworząc przy okazji współczesną mitologię. Niektórzy powiedzą, że to New Age, inni, że postmodernizm, jeszcze inni, że ogłupiająca bajka dla pozostających mentalnie na etapie kucyka i szpadelka. I pewnie wszyscy będą mieli po trosze rację, bo kulturowego fenomenu, jakim „starwarsy” niewątpliwie są, nie da się tak łatwo opisać. Zastanawialiście się kiedyś, jak wyglądałaby współczesna popkultura bez lorda Vadera i Hana Solo? Prawda, że trudno sobie dzisiaj w ogóle coś takiego wyobrazić?
Gra Star Wars: The Force Unleashed jest tylko cząstką przygotowanego przez imperium George’a Lucasa projektu, którego zadaniem jest przybliżenie fanom wydarzeń rozgrywających się pomiędzy filmowymi częściami sagi – trzecią i czwartą. Dzięki temu otrzymujemy częściową odpowiedź na to, co też przytrafiło się uciekającym przed siepaczami Palpatine’a rycerzom Jedi, w jaki sposób zawiązała się przyszła Rebelia, a przede wszystkim poznajemy prawdziwą potęgę Mocy. Nie jakichś tam sztuczek Obi-Wana, ale tę przynoszącą strach, złość, nienawiść i w końcu cierpienie.
„Dwóch zawsze ich jest. Nie mniej, nie więcej. Mistrz i uczeń.”
W grze wcielamy się tak naprawdę w dwie postacie. Nie będzie żadnym spojlerem, jeżeli zdradzę, że pierwszą z nich jest sam Darth Vader, gdyż w skórze mrocznego lorda Sithów znajdziemy się już na samym początku zabawy, w pierwszej misji. Imperator nakazał swojemu „pieskowi” wytropienie wszystkich zbiegłych Jedi i właśnie to jest naszym pierwszym zadaniem. Zakłócenia w polu Mocy wskazują, że na Kashyyyku ukrywa się jeden z uciekinierów. Vader niczego bardziej nie pragnie, niż tylko służyć swojemu mistrzowi, zatem wiernie wykonuje każdy jego rozkaz.

Pierwsze wrażenie, jakie zrobiła na mnie gra, było piorunujące. Powiewająca na wietrze peleryna czarnego lorda, w tle majestatycznie sunące po niebie krążowniki Imperium i dziesiątki myśliwców typu TIE oraz nieźle wyglądająca i reagująca na wszelki ruch roślinność. W dole, na plaży, walczące z wookie maszyny AT-AT, a wszystko cudownie płynne, bez najmniejszego nawet przycięcia i w rytmie przygrywającego z głośników (Baczność!) Marsza Imperialnego (Spocznij!). Co wrażliwszym może się łezka zakręcić w oku, bo też i takich emocji związanych z imperialnym mundurem nie przeżyłem od czasu, kiedy rozrywałem na strzępy rebelianckie maszyny w TIE Fighterze. A wtedy nie dysponowałem nawet kartą dźwiękową w swoim 486DX, zaś sterowanie sprowadzało się do maniakalnego wręcz przesuwania myszy po biurku, aby złapać w przednie okienko radaru jakiś cel. Zaiste, potężna jest Moc wyobraźni.