autor: Krzysztof Gonciarz
The Legend of Zelda: Twilight Princess - recenzja gry
Gdyby najnowsza Zelda miała oprawę audiowizualną godną swoich czasów, ani chybi dostałaby notę co najmniej 99%. Oto podręcznik dla tych, którzy poszukują definicji słowa „grywalność”.
Recenzja powstała na bazie wersji Wii.
Do jakiego gatunku zalicza się Zelda? No w sumie do żadnego, bo nawet jeśli założymy, że seria stanowi genre na własnych prawach, to i tak pozostanie jedynym jego prawdziwym reprezentantem. A na tym się branżowe przywileje sztandarowej dojnej krowy Nintendo bynajmniej nie kończą. Każdy tytuł sygnowany ową legendarną marką domyślnie otrzymuje dziką kartę na bycie przebojem – mało, jednym ze znaków rozpoznawczych okresu w historii gier, w którym został wydany. Mowa więc o bazie wyjściowej, o której pomarzyć może 99,4% wydawców gier na świecie. I o co w sumie tyle szumu? O jakiegoś metroseksualnego, elfobodobnego typka w zielonej czapce, który podróżuje po niezbyt rozbudowanym (pod względem merytorycznym, nie wymiarowym) świecie fantasy i rozwiązuje zagadki. No nie brzmi to może jak recepta na grę idealną, ale Zeldy zazwyczaj okazują się być owemu modelowemu abstraktowi niebezpiecznie bliskie.
Schemat przygód Linka to jak piosenka w tempie, które w zależności od nastroju słuchacza może być interpretowane jako wolne lub szybkie. Aby osiągnąć ten efekt, developerzy wcale nie pakują się w dawanie graczowi szczególnie dużej swobody działania, co nader często powoduje w grach rozmycie przekazu i rozrzedzenie faktycznej przyjemności płynącej z zabawy. A mimo to jest w Zeldzie coś, co pozwala każdemu widzieć w niej to, na co ma w danym momencie ochotę. Może to ta ciągła stymulacja intelektualna, może względy czysto techniczne, a może niezaprzeczalny pierwiastek transcendentności decyduje o tym, że w opinii wielu Zeldy po prostu nie godzi się nie lubić. Twilight Princess jest koronnym przykładem siły ognia tej serii, ponadczasowym manifestem ponadczasowości Nintendo, które ostentacyjnie wsadziło sobie next-gen w d--ę i zrównało niemal całą konkurencję z ziemią produktem, który nie podejmuje z nią walki na poligony, a raczej upokarza swoją m a g i ą przez duże my.