autor: Szymon Błaszczyk
Killzone: Liberation - recenzja gry
Na widok nazwy Killzone serce każdego posiadacza PS2 zaczyna bić mocniej. Nie bez powodu, bo powstała przed dwoma laty produkcja Guerilla Games w krótkim czasie zjednała sobie ogromną rzeszę fanów.
Recenzja powstała na bazie wersji PSP.
Na widok nazwy Killzone serce każdego posiadacza PS2 zaczyna bić mocniej. Nie bez powodu, bo powstała przed dwoma laty produkcja Guerilla Games w krótkim czasie zjednała sobie ogromną rzeszę fanów. Nikogo nie powinno to dziwić, gdyż FPS ten, mimo że nie powtórzył sukcesu Halo przeznaczonego na konsolę XBox, okazał się solidną, choć nieco niedopracowaną grą. Przede wszystkim raziła kiepska sztuczna inteligencja oraz oparta na skryptach walka. Killzone miał zadatki na hit, jednak powyższe wady uniemożliwiły mu stanie się przebojem. Niestrudzony i pełen zapału producent ma szansę się poprawić. Szansą tą jest pozycja będąca exclusivem dla PlayStation Portable – Killzone: Liberation, sequel mający niewiele wspólnego z pierwowzorem, więc i pozbawiony wymienionych kilka linijek wcześniej błędów. Nie znaczy to oczywiście, że produkt ten ustrzegł się innych wad. Ba, ma ich całkiem sporo, wszelako nie przeszkadzają one w tym, aby dobrze się bawić. O zaniżeniu oceny zadecydował zupełnie inny aspekt. Jaki? Dobrym sposobem, aby się tego dowiedzieć, jest przeczytanie tej recenzji.
O wyzwolicielu i oprawcy
To, czy dana gra spodoba się nabywcy, wiele zależy od pierwszego wrażenia. Niebagatelne znaczenie ma zwłaszcza często ignorowane przez twórców intro. Ekipa z Guerrila Games odpowiedzialna za nie stanęła na wysokości zadania i stworzyła filmik co prawda krótki oraz niewiele mówiący, ale efektowny. Tylko co z tego, skoro tematyka intra zupełnie nie znajduje swojego odzwierciedlenia w rozgrywce? Oglądamy monumentalne bitwy, w których udział bierze niezliczona liczba żołnierzy, by po kilku minutach przenieść się na tyły wroga i działać w pojedynkę. Prawda jest taka, że Killzone: Liberation ma niewiele wspólnego z częścią pierwszą wydaną ponad dwa lata temu na PS2.
Akcja Liberation dzieje się kilka miesięcy po wydarzeniach znanych z Killzone. Powtórnie wcielamy się w postać Jana Templara. Jak już wspominałem, jesteśmy zdani na siebie (z nielicznymi wyjątkami), co oznacza, że przyjdzie nam samotnie przedzierać się przez zastępy wrogów, aż dotrzemy do kryjówki generała Matraka. Koleś dopuścił się wielu morderstw, więc teraz musi ponieść karę. Będzie to Wasze główne zadanie, z jakim przyjdzie Wam się zmierzyć na planecie Vekta. Fabuła jest... umiarkowanie ciekawa, by nie powiedzieć, nudna. Panowie scenarzyści, czy aż tak trudno jest się troszeczkę wysilić i stworzyć bardziej intrygującą oraz rozbudowaną historię? Widocznie tak, skoro nie po raz pierwszy gra z wyższej półki jest pozbawiona jakiejkolwiek treści.
A mogło być tak pięknie...
Tym, co w znaczniej mierze odróżnia Liberation od poprzedniego Killzone’a, jest zmiana perspektywy, z jakiej obserwujemy bieg wydarzeń. Tym razem jest to odległy widok TPP (bliski rzutowi izometrycznemu) zamiast uprzednio zastosowanego FPP. Otworzyło to przed twórcami wiele możliwości. Ci jednak potencjału tkwiącego w Liberation nie wykorzystali. Zacznijmy od tego, że gra wcale nie musiała być grą akcji uzupełnioną elementami taktycznymi. Mogło być zupełnie na odwrót. Produkt finalny, który trafił na półki, pełen jest wartkich pojedynków, gwałtownych zwrotów akcji i innych elementów typowych dla tego gatunków zręcznościowych. Obiecywanych, innowacyjnych rozwiązań ostało się bardzo niewiele.