Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 3 marca 2008, 12:45

autor: Borys Zajączkowski

Myśli nieprzemyślane - Kwiaty we włosach

Nie cały czas spędzaliśmy na GDC, zrobiliśmy sporo zdjęć okolic. W tym tekście chcę się nimi podzielić z Wami – komentując od czasu do czasu to i owo. Zapraszam na wycieczkę do pięknego miasta wybudowanego na wzgórzach nad Pacyfikiem.

Nakląłem swego czasu na Los Angeles, że reklamowane jako raj na Ziemi, w rzeczywistości stanowi brzydką wieś nad brzegiem Pacyfiku i w zasadzie marnuje doskonałe miejsce na postawienie pięknego miasta. Ale... w sumie tego doskonałego miejsca na swoim zachodnim wybrzeżu Amerykanie mają sporo. W trzecim tygodniu lutego mieliśmy okazję razem z Lordareonem postawić nogę w innej części Kalifornii – w San Francisco. W mieście, o którym mówi się po prostu, że jest ładne. I wiecie co? Jest.

Ponieważ nie cały czas spędzaliśmy na GDC, zrobiliśmy sporo zdjęć okolic kompleksu konferencyjnego. W tym tekście chcę się nimi podzielić z Wami – komentując od czasu do czasu to i owo. Zapraszam na wycieczkę do pięknego miasta wybudowanego na wzgórzach nad Pacyfikiem.

Powyżej: główna ulica San Francisco – Market Street. Z lotniska zabraliśmy się do śródmieścia BART-em, podobną do metra kolejką. Omyłkowo wysiedliśmy o jedną stację za daleko i była to pomyłka bardzo pożądana. Wyjście na powierzchnię zaowocowało widokiem rozświetlonego lampami, bardzo europejskiego z wyglądu miasta, gdzie na poziomie ulic ciągną się niezliczone knajpki i sklepiki, a ponad tym wszystkim wznoszą się naprawdę pięknie zaprojektowane wieżowce. Gdy ruszyliśmy z powrotem w stronę hotelu, wychodząc na pogranicze centrum, zaczęło się robić brudno i śmierdząco. Niemniej samo centrum miasta jest wystarczająco duże, by oczy nacieszyć.

Przy Market St. stoi sporo przybytków dla samotnych facetów.

Niegdyś mekka hippisów, dziś projektantów gier. Ale sprawdzonych sloganów nie trzeba poprawiać.

Po ulicach jeździ mnóstwo fur, które zanim przyciągną oko, dają o sobie znać donośnym warczeniem mocnych silników.

W zasadzie gdziekolwiek by zdjęcia nie zrobić, będzie ładne. Starsza zabudowa miesza się z nowszą w bardzo naturalny sposób. Ewidentnie nad zabudową San Francisco czuwa sztab planistów.

Para wydobywająca się z kanalizacji przez 24 godziny na dobę nie bierze się na filmach znikąd. No, albo wydobywa się po to, jakby ktoś akurat chciał ją kręcić.

Miejsce magiczne. Park pośrodku wieżowców.

Zaraz obok parku znajduje się muzeum sztuki nowoczesnej.

Jednym z dowodów na to, że w San Francisco nic się nie buduje bez planu, jest to, że można być pewnym, że na końcu dowolnej ulicy widnieje coś, co ją efektownie wieńczy.

Nad brzegiem zatoki znajduje się metalowy pomnik pająka. W sumie czemu nie? :-) W tle widać Oakland Bay Bridge – most znacznie dłuższy od słynnego Golden Gate, niemniej nikt go na czerwono nie pomalował, to i sława nie ta.

Od strony zatoki miasto prezentuje się imponująco.

Najwyższe wieżowce znajdują się blisko wody. Każdy jest inny i każdy zbudowany z pomysłem.

Na ulicach sporo ludzi gra. Na przykład Mu... Afroamerykan na skrzypcach.

I strasznie dużo biedoty. Nie sposób przejść dystansu jednego bloku, by kilkakrotnie nie odmówić jałmużny. No, albo nie odmówić. Niezależnie jednak od naszej odpowiedzi na prośbę o drobne, zawsze usłyszymy: „God bless you”.

Ikona San Francisco – cable car. Tak jak sto lat temu tramwaj zawraca na obrotowej platformie, pchany przez dwójkę motorniczych.

Przeraźliwie strome ulice, które goszczą w niemal każdym filmie z San Francisco, a już na pewno w każdym, w którym jest przynajmniej jeden pościg samochodowy, istnieją naprawdę. Jadąc po nich cablem carem trzeba się trzymać, żeby nie zjechać z podłużnie ułożonych ławek.

O udanie przemieszanej zabudowie wspominałem? :-)

Union Square to coś na kształt rynku. Lub Placu Zamkowego przez wzgląd na Detal.

W rozlicznych sklepikach ciągnących się wzdłuż ulic kupić można praktycznie wszystko, co się tylko wymyśli.

Przedostatni dzień w San Francisco poświęciliśmy na wizytę w LucasFilmie. Odwiedzających przed wejściem wita Yoda.

Zanim udaliśmy się na prezentacje gier, dla których tam byliśmy, mieliśmy okazję przespacerować się po korytarzach kompleksu Lucasa. Z przerażeniem odkryliśmy, że Han Solo nigdy nie został odmrożony...

Pośród niekończącej się galerii angielskich plakatów filmowych znalazły się dwa polskie. Widoczny na zdjęciu oraz zawieszony nieopodal plakat „Gorączki sobotniej nocy”.

Tak paskudnie wyszło, że z braku czasu nie daliśmy rady udać się na Golden Gate. Szczęśliwie widok z tarasu LucasFilmu nieco tę stratę zrekompensował.

Widok z drugiej strony jest nie mniej okazały. LucasFilm znajduje się w prestiżowej części miasta – Presidio. Co miłe, nie jest żadnym murem od miasta odgrodzony, nic nie stoi na przeszkodzie, by przejść się tam na spacer.

Do Polski wróciliśmy po sześciu dniach spędzonych za Oceanem. Dobrze, że my również mieszkamy w jednym z najpiękniejszych miast na świecie, :-) bo byłoby nam żal.

Zanim jednak wyjechaliśmy, San Francisco zdołało zdobyć moją pamięć na jeszcze sposób. Ostatniego dnia udaliśmy się w parę osób do pubu przy najbardziej turystycznej ulicy – Powell Street. Reszta towarzystwa, wzięła asekuracyjnie Koronę (jedyne szeroko dostępne w Kalifornii piwo, w którym można się doszukać smaku), ja zapytałem barmana o dobre lokalne piwo. Puścił do mnie z dumą oko i zapowiedział, że coś dla mnie ma. Po czym postawił przede mną kufelek Anchor Steam. Piwa produkowanego w San Francisco od 1896 roku, a tak pysznego, że żal, iż go u nas nie ma. Jeszcze jeden powód, by udać się na GDC 2009.

Borys „Shuck” Zajączkowski

Materiały z GDC 2008

Powiązania do myśli