Zobaczyłem film tak głupi, że aż genialny. Recenzja nowej Nagiej broni
Witamy w krainie absurdu i głupoty. Naga broń próbuje wpasować się w gusta sympatyków oryginału, a przy tym otwiera drzwi nowym fanom, pokazując, że jest za co ją lubić.

Klasyczną Nagą broń pamiętam głównie z telewizji, jako tę głupawą komedię emitowaną bodajże przez stację TVN. Gdy ją sobie nieco odświeżyłem, tym bardziej doceniłem jej tegoroczną kontynuację. Nie próbowano tu wynajdywać koła na nowo – postawiono na wzorowanie się na oryginale, z czego wyszła rozkosznie idiotyczna produkcja, która nie bierze jeńców i potrafi rozbawić nawet świeżo po wizycie u dentysty, gdy znieczulenie jeszcze schodzi (przetestowane na własnej skórze!).
Powrót do źródeł, czyli absurd z zaskoczenia
Dla dobrze znających oryginał pewnie będzie tu niewiele zaskoczeń. Zresztą moja koleżanka z redakcji, wierna fanka tej serii, w pierwszych słowach po seansie skomentowała właśnie odwołania do poprzednich części. Inspiracje dotyczą pomysłów na gagi czy nawet koncepcji fabularnych (jak w scenach pokazujących relację miłosną). Ale dla świeżaka czy kogoś, kto te filmy pamięta z dzieciństwa jak przez mgłę, znajdzie się tu sporo niespodziewanie ogłupiającej radochy.
Absurd dotyczy niemal każdego aspektu filmu. Główny bohater często traktuje dosłownie skierowaną do niego przenośnię, a w dialogach roi się od niedorzecznych aluzji erotycznych. Myśli postaci znajdujących się w pomieszczeniu zaczynają być słyszalne i przeszkadzać, zaś mała dziewczynka z lizaczkiem może okazać się... Ach, no przecież nie będę Wam zdradzał!
Naga broń ma nas odmóżdżyć – żart bije z przerysowanych postaci czy nieprawdopodobnych rozwinięć akcji, które w prawdziwym świecie nie miałyby prawa się wydarzyć. Humor pojawia się w niedorzecznych nieporozumieniach, dialogach zmieniających się w dziwne dygresje czy walkach przybierających slapstickową formę. Śmiejemy się z podtekstów, przypadków, ale i współczesnych odniesień pokazujących dystans twórców do panujących trendów i obecnego świata.
Jak w starym, policyjnym kryminale
Całość utrzymuje ton starego, policyjnego kryminału, takiego żywcem wyjętego z lat 80. czy 90. Mamy morderstwo, intrygę, złoczyńcę z niesłychanie podstępnym (i głupim) planem, policyjną kawusię, lojalnego partnera, opryskliwą szefową oddziału, która ochrzania bohatera za wybryki… Do tego, wiecie, on, Frank Drebin Jr. (Liam Neeson), jest twardym gliną z krwi i kości. Bezkompromisowym niczym Harry Callahan. Wali po facjacie, nagina prawo (albo je łamie), a to wszystko w służbie sprawiedliwości.
Naprawdę aż przypomina się klimat dawnych akcyjniaków, do którego z nowszych produkcji aspirował najbardziej Bosch oparty na serii książek. A skoro o twórczości mowa – piękna blondynka imieniem Beth (Pamela Anderson), mająca zawrócić w głowie Frankowi, to autorka poczytnych, uroczo naiwnych kryminałów. To też jest bardzo znany trop – pisarz mierzący się z niebezpieczeństwami, o których do tej pory jedynie pisał książki. Trop, który normalnie mógłby wydać się oklepany, ale tutaj przecież o to chodzi – banały są celowe, stanowią dobrodziejstwo komicznego inwentarza.
W ścieżce dźwiękowej nie mogło zabraknąć znanych szlagierów, których magia ładnie kontrastuje z absurdem oglądanych scen. Ponadto powraca motyw muzyczny z oryginału, który już zupełnie przenosi nas do dawnych lat, a dla miłośników serii będzie – nomen omen – nutą nostalgii. Aktorsko Naga broń również jest filmem spełnionym. Neeson udowadnia, że potrafi się odnaleźć w komediowej roli, nieraz rozbrajając przekonującą mimiką i potężnym głosem. Ma też cudowną chemię z Anderson, z którą tworzy, jak już wiemy, parę również poza ekranem.
Głupota kontrolowana, absurd przemyślany
Oczywiście nie każdy żart trafia idealnie w punkt, ale za to niemal zawsze wpasowuje się w obraną konwencję. Jedynie gagi w napisach końcowych, łamiące czwartą ścianę, wydały mi się przeciągnięte. Czasem też słowny komizm okazywał się trudny do oddania w języku polskim, co powodowało małe zgrzyty, kiedy nie widomo, czy nadążać za nie do końca udanym tłumaczeniem w napisach, czy skupić się na mówionych dialogach.
Nowa Naga broń nie jest taka nowa – zrobiona wszak w klasycznym duchu, oddaje hołd poprzednim częściom, pozostaje przy tym jednak przystępna dla nowych widzów. W celowym absurdzie tkwi jej siła, a mam wrażenie, że podobnych tytułów ostatnio się nie kręci, że ten nurt odmóżdżającej rozrywki, reprezentowany przez filmy z Sethem Rogenem czy Jamesem Franco, odchodzi w zapomnienie. Produkcja Akivy Schaffera ma zatem czym się wyróżnić i kogo ściągnąć do kin. Tak dobrej i świadomej siebie komedii nie było już od dawna.