To miał być tylko test - teraz zostaną moim głównym sprzętem audio. Te głośniki to moja miłość od pierwszego wejrzenia
Miałem je tylko przetestować. Byłem pewny, że ten niepozorny zestaw Creative nie zrobi na mnie większego wrażenia. Tymczasem... zakochałem się. Creative Pebble SE nie mają bajerów, ale mają to coś, co sprawiło, że nie chcę się z nimi rozstawać.

Nie planowałem się zakochać. Test miał być szybki, krótki, czysto zawodowy. Ot, kilka dni z nowym sprzętem, kilka notatek, kilka pomiarów i recenzja. Nic osobistego. Głośniki Creative Pebble SE przyjechały do mnie jako jedno z tych urządzeń „do sprawdzenia”. A ja? Ja byłem pewny, że to będzie rutyna. Praca jak każda inna.
Creative Pebble SE – sprzęt, który zdobył moje serce
Dlaczego byłem taki pewny? Bo od ponad roku jestem dumnym (ba, wręcz zadowolonym jak kot po obiedzie) użytkownikiem zestawu głośników pewnej firmy. Wyglądają bardzo ładnie, grają naprawdę świetnie, a ich obecność na moim biurku była do tej pory synonimem wygody, stylu i jakości. Owszem, mają jedną wadę – przy uruchamianiu brzmią jak odpalany MiG-29. Serio. Przez pierwsze sekundy można się zastanawiać, czy przypadkiem nie wystartowałem z lotniska. Ale nawet to traktowałem już z czasem jak taką ich cechę charakterystyczną. Coś jak chrapanie ukochanej osoby – irytujące, ale... takie swoje.
Dlatego w ogóle nie przyszło mi do głowy, że coś może się zmienić. A już na pewno nie, że ten niepozorny zestawik Creative rozbroi mnie kompletnie.

Jak już wspomniałem, z góry założyłem, że test potrwa trzy, może cztery dni. Szybka opinia i ewentualnie kilka porównań z moim dotychczasowym sprzętem. Nie przewidziałem tylko jednego: że ta recenzja będzie spowiedzią człowieka, który się zakochał. Na nowo. Z zaskoczenia. W dwóch małych kulkach z diodą.
Zanim usiadłem do recenzji – autentycznie nie wiedziałem, co mam napisać, żeby nie wyjść na jakiegoś emocjonalnie rozchwianego gościa z forum miłośników budżetowego audio. Bo co mam powiedzieć? Że dzięki tym głośnikom praca stała się przyjemniejsza, a stare gry – dziwnie świeże? Że podcasty, które dotąd puszczałem w tle, teraz chłonę jak dobry audiobook? Że gdy tylko przełączam się na inne źródło dźwięku, zaczyna mi ich brakować?
Zmieniają zwykłe podcasty w przyjemny rytuał
Brzmi jak przesada? Może. Ale ta historia naprawdę przypomina trochę zakochanie się w kimś nieidealnym. Bo Pebble SE nie są idealne. Nie mają bajerów. Nie mają Bluetootha, korektorów, nie grają „przestrzennie”, nie symulują sali koncertowej. Nie potrafią wiele – ale to, co potrafią, robią tak dobrze, że wszystko inne przestaje mieć znaczenie.
Pierwsze wrażenie – czyli opakowanie z zaskoczeniem
Zaczęło się skromnie – od pudełka. Małego, minimalistycznego, wręcz surowego. W środku? Dwie kulki i kable. Zero instrukcji obsługi. I to był pierwszy moment, w którym się zatrzymałem. Raz jeszcze sprawdziłem opakowanie, przeszukałem dno kartonu – nic. Pomyślałem: „OK, może to testowy egzemplarz, może wybrakowany?”.
Ale nie. Z czasem zrozumiałem – instrukcja naprawdę nie jest potrzebna. To sprzęt, który po prostu działa. Podłączasz zasilanie przez USB. Wtyczkę jack do wyjścia audio. I koniec. Gotowe. Zero aplikacji, zero konfiguracji, zero kombinowania. I to jest piękne.
Creative Pebble SE, czyli skromność, która zachwyca
Do tego głośniki wyglądają fenomenalnie. Białe kule z lekkim połyskiem, delikatnie pochylone. Niby detal, a jednak robi wrażenie. Są małe, ale nie prezentują się tandetnie. Wręcz przeciwnie – to taki sprzęt, który dodaje stylu biurku, zamiast zamieniać je w kram.

Na jednym z nich znajduje się pokrętło głośności, przycisk zmiany koloru podświetlenia i dioda sygnalizująca zasilanie. Prosto. Skutecznie. Czytelnie. Jedyny minus? Testowany egzemplarz jest w kolorze białym, a na moim stanowisku dominuje czerń. Ale można to przeboleć. Miłość to przecież kompromisy, prawda?
Robią to, co mają robić, ale za to najlepiej, jak potrafią
A teraz creme de la creme – dźwięk. I tutaj ponownie: żadnych złudzeń. Pebble SE to klasyczny zestaw stereo 2.0 bez subwoofera – kosztujący tyle, co dwie duże pizze. Ale niech nikogo nie zwiedzie ta cena. Wysokie tony są czyste, wyraźne, jednak nie agresywne. Nie ma tej charakterystycznej „sykliwości” obecnej w wielu tanich zestawach. Średnie tony są z kolei przyjemne, szczególnie wokale i instrumenty brzmią naturalnie i bez przesady. Świetnie wypadają podczas słuchania YouTube’a, podcastów, streamów. Basy? No cóż – cudów nie ma. Ale! Jeśli ustawić głośniki blisko ściany, pojawia się delikatne, zaskakująco przyjemne „puchnięcie” w niskich tonach. Miękkie, nie dudniące. Ot, wystarczające, by poczuć rytm, a nie rozwalić sąsiadowi sufit.
Robią to, co mają robić – w najlepszy możliwy sposób
Co ważne – głośniki grają spójnie. Nie ma tu uczucia „rozjeżdżania się” pasm, nie ma też efektu „kupy dźwięku”. Wszystko trzyma się razem, jest uporządkowane, miłe w odbiorze. A jak ma się sprawa głośności? Powiem szczerze – nie powalają. Ale grają wystarczająco, by wypełnić dźwiękiem średni pokój. Mnie to zadowala. W końcu nie gram na stadionie, tylko przy biurku.

A jak z grami? Oczywiście nie ma tu przestrzenności rodem z headsetów 7.1, ale... Farming Simulator 25 zyskał nową duszę. Praca na polu jeszcze nigdy nie brzmiała tak przyjemnie. No i dźwięk silnika kombajnu w tych głośnikach? Czysta przyjemność.
A cena? To już jakiś żart
I teraz największy absurd całej tej historii. Za zestaw Creative Pebble SE zapłacimy na Amazonie 129 zł. Nie, nie pomyliłem się. Nie chodzi o „przecenę z 400”, nie chodzi o outlet. To po prostu ich regularna cena. Za te pieniądze dostajemy:
- świetnie wyglądające, minimalistyczne głośniki;
- stabilny, czysty dźwięk;
- prosty i niezawodny montaż;
- dyskretne podświetlenie LED.
Teraz, gdy to piszę, wiem, że to nie był test. To była randka. I chcę już związku na stałe. Jasne, brakuje czerni. Trochę za dużo kabli plącze się z tyłu. Ale wiecie co? Miłość to sztuka kompromisów. I ja z tymi kompromisami mogę żyć.
Creative Pebble SE znajdziesz na Amazonie
Smutno mi tylko, że mój dotychczasowy zestaw, ten dumny, potężny, głośny, z pięknym designem i brzmieniem, które znałem na pamięć… stoi teraz na półce. Patrzy smutno. I chyba wie, że jego czas się skończył. Miał być ze mną do końca. Ale końcem okazało się pojawienie dwóch kulek z USB i jackiem.
Materiał powstał we współpracy z firmą Creative, która dostarczyła nieodpłatnie sprzęt do testów.
Część odnośników na tej stronie to linki afiliacyjne. Klikając w nie zostaniesz przeniesiony do serwisu partnera, a my możemy otrzymać prowizję od dokonanych przez Ciebie zakupów. Nie ponosisz żadnych dodatkowych kosztów, a jednocześnie wspierasz pracę naszej redakcji. Dziękujemy!