Graliśmy w The Ascent - czy gra może być zbyt piękna? - Strona 2
Rok temu przetrwać sezon ogórkowy pomogło nam Ghost of Tsushima. Teraz podobna rola może przypaść The Ascent – ślicznemu cyberpunkowemu RPG akcji. Soczyste izometryczne wymiany ognia wraz z trójką przyjaciół zapowiadają się na godziwą letnią rozrywkę.
Ten tekst był przygotowany przed premierą gry.
Cyberrozróba
Żeby nie było – destrukcja przewidziana przez deweloperów w scenariuszu nie jest bardziej emocjonująca niż ta, którą uskuteczniamy własnoręcznie, korzystając z oddanych w nasze ręce gameplayowych mechanik. Mówiąc po ludzku: urządzanie krwawej łaźni hordom wrogów też dostarcza mocnych (i pozytywnych) wrażeń. Plucie ołowiem na wszystkie strony daje świetne efekty wizualne i akustyczne, trafiani przeciwnicy zaś ślicznie krwawią, a czasem nawet widowiskowo gubią kończyny. Uśmiech na twarzy jeszcze się poszerza, gdy w ruch idą granaty albo inne specjalne ataki, a orgia zniszczenia powinna zostać dodatkowo spotęgowana, jeśli zabierzemy na akcję żywych kompanów (maksymalnie trójkę). Do pełni szczęścia brakuje chyba tylko otoczenia obracającego się w pył pod ostrzałem.
Projekt lokacji jest tym ciekawszy, że nie ma tu klarownego podziału na strefy bezpieczeństwa i zagrożenia. Walka może zdarzyć się wszędzie, a pod lufę ciągle wbiegają nam spanikowani cywile, padający jak muchy od zabłąkanych kul.
Zastanawiacie się może, ile The Ascent ma wspólnego z gatunkiem hack’n’slash. Cóż, nie reprezentuje go choćby z tego względu, że nie występuje tu ani broń biała, ani walka wręcz – dysponujemy co najwyżej atakami krótkiego zasięgu po wyposażeniu się w odpowiednie wszczepy. Poza tym radzenie sobie ze wspomnianymi hordami nieprzyjaciół wymaga odrobiny taktycznego pomyślunku. Nie nosimy ze sobą żadnych leczniczych specyfików, które konsumowalibyśmy jeden za drugim; możemy liczyć tylko na apteczki upuszczane (sporadycznie) przez przeciwników lub schowane w skrzynkach. Wrogowie zawsze są w ruchu i zmuszają nas do ciągłej zmiany pozycji – w przypadku wymian ognia do skakania od osłony do osłony, za którą można by przykucnąć. Fikołek nie uratuje nas przed każdą kulą.
Bohater spotyka na swojej drodze kolorową zgraję dziwaków, cwaniaków i zabijaków, przemawiających głosami, których przyjemnie się słucha.
Zwarcie w implancie
Od gatunku hack’n’slash oddala The Ascent również kwestia łupów. Nie liczcie na generowany losowo rynsztunek wypadający z co drugiego zabitego przeciwnika. Broń, elementy pancerza i inne przedmioty znajduje się tu rzadko, a ich różnorodność pozostawia trochę do życzenia. W każdym razie tak przedstawia się sytuacja w pierwszych godzinach przygody – na dalszym etapie powinno być choć trochę lepiej. Nie zmienia to jednak faktu, że zabawa rozkręca się niezbyt spiesznie i użytkownicy Steama, którzy praktykują testowanie dwugodzinnych „wersji demo”, mogą odbić się od The Ascent, zanim zobaczą prawdziwą akcję. Chciałbym, żeby gracz od początku miał do dyspozycji większy wybór oręża, gadżetów i augmentacji.
Do częstszego zaglądania na kartę postaci nie motywuje też system rozwoju bohatera – otrzymywane co poziom punkty umiejętności rozdzielamy między kilka sztampowych premii w rodzaju „+X% punktów życia” albo „przyspieszenie przeładowania o Y%”. Dzieląc się zastrzeżeniami, wspomnę jeszcze o interfejsie. Z jednej strony twórcom chwali się, że HUD zajmuje mało miejsca na ekranie (nie zasłania cudnych widoków) – z drugiej jednak sprawia to, iż graczowi trudno śledzić informacje o tym, ile amunicji zostało w magazynku albo kiedy specjalny atak będzie gotowy do ponownego użycia. Nie zaszkodziłoby dodanie komunikatów, które wyraźnie sygnalizowałyby takie rzeczy.
Przygoda rozpoczyna się od ustalenia wyglądu postaci. Nie uwzględniono tu może tak ciekawych elementów jak genitalia, ale kreator nie odstaje drastycznie od tego z Cyberpunka.
Obawiam się, że deweloper już nie zdąży nic zmienić w tych kwestiach przed premierą (chyba że w interfejsie). Ostatnie dwa miesiące spędzi raczej, zajmując się takimi mankamentami jak okazjonalne wysypywanie się gry do pulpitu, rozmaite pomniejsze bugi i „placeholdery”, których jest jeszcze sporo w warstwie audio (głównie w dialogach). A jeśli zostanie mu trochę czasu na poprawki typu „quality of life”, poświęci go raczej np. na wprowadzenie regulacji poziomu trudności albo innych równie oczywistych funkcji.
Uczta dla zmysłów – a przynajmniej wzroku
Czy The Ascent jest pozycją, w którą koniecznie musicie zagrać, gdy tylko się ukaże (29 lipca)? Po testowaniu jej raptem przez dwie godziny waham się, jakiej odpowiedzi udzielić na tak postawione pytanie. Niemniej jednego jestem pewien – The Ascent jest grą, którą koniecznie musicie zobaczyć. Biorąc pod uwagę, że studio Neon Giant udostępni swoje dzieło już w dniu premiery w usłudze Xbox Game Pass, nie poniesiecie dużego uszczerbku, jeśli zdecydujecie się na osobisty z nim kontakt, zamiast polegać na youtuberach i streamerach. Kto wie, czy ten tytuł nie okaże się najgorętszą propozycją na tegoroczny sezon ogórkowy.
ZASTRZEŻENIE
Grę The Ascent przetestowaliśmy na zdalnym pokazie, zorganizowanym przez twórców.
Krzysztof Mysiak | GRYOnline.pl