autor: Radosław Grabowski
Bionic Commando - recenzja gry
Czy przygody żołnierza przyszłości z bionicznym gadżetem na podorędziu spodobają się posiadaczom pecetów? Na pewno zainteresują miłośników gier akcji, zorientowanych na niecodzienną mechanikę zabawy.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Konsolowa edycja Bionic Commando okazała się, pisząc bez ogródek, wpadką firmy Capcom. Według pierwotnych założeń był to główny element dwuetapowego przedsięwzięcia (razem z Bionic Commando Rearmed), mającego na celu wskrzeszenie dawno zapomnianej już przez graczy marki z końcówki lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Tymczasem miesiąc po premierze wyszło na jaw, że produkcja ta w Stanach Zjednoczonych rozeszła się (w wersji na PlayStation 3 i Xboksa 360) w łącznym nakładzie niespełna trzydziestu tysięcy egzemplarzy. Teraz, blisko trzy miesiące po rynkowym debiucie, mówi się o nieco ponad dwustu tysiącach sztuk w skali globalnej. Mizeria.
W międzyczasie na sklepowych półkach udało się wreszcie wylądować pecetowej wersji BC, która zaliczyła lekki poślizg w stosunku do edycji konsolowych. Jak na razie dostępna jest ona wyłącznie w zagranicznych sklepach lub za pośrednictwem dystrybucji elektronicznej, ale już wkrótce oficjalnie trafi do Polski. Z firmą Capcom porozumiała się bowiem Cenega Poland i dzięki temu rodzimi gracze w najbliższych tygodniach otrzymają na PC nie tylko Bionic Commando, ale także Street Fighter IV. Dobrze, że po ostatnim okresie zastoju wreszcie coś się ruszyło w temacie krajowej dystrybucji capcomowych produkcji.
Bionic Commando stanowi bezpośrednią kontynuację dwuwymiarowej platformówki z 1988 roku, pamiętanej już tylko przez największych hardcore’owców. Zatem ponownie mamy okazję wcielić się w osobnika nazwiskiem Spencer – żołnierza przyszłości, doskonale przeszkolonego do wykonywania zadań z gatunku „mission impossible”. Tym razem bieg wydarzeń oglądamy z perspektywy TPP w sposób charakterystyczny dla typowych współczesnych gier akcji. Tytułowa bionika naszego komandosa sprowadza się do jego lewego ramienia, a właściwie braku tegoż w sensie organicznym. Zamiast niego bohater posiada mechaniczną kończynę, służącą głównie do dwóch rzeczy. Mniej ważną jest okładanie przeciwników i miotanie rozmaitymi obiektami. O wiele bardziej istotną, wręcz kluczową w mechanice rozgrywki, funkcję bionicznego ramienia stanowi możliwość wypuszczania z niego liny zakończonej chwytakiem. Służy to do szeregu rozmaitych celów. Można niczym Tarzan przemieszczać się poprzez huśtanie się po zaczepieniu o jakieś elementy otoczenia. Co prawda pojawiają się takie miejsca, których nie da się chwycić, aczkolwiek swoboda i tak jest dość duża. Lina przydaje się też do zbierania przedmiotów na odległość i walki z przeciwnikami. Generalnie ramię nie jest w żadnym razie jakimś cudownym gadżetem na miarę różdżki Harry’ego Pottera czy pierścionka bohaterki serialu Janka (zresztą prawie tak starego i zapomnianego jak oryginalne Bionic Commando). Niemniej jednak ów bioniczny implant otwiera przed graczem całkiem spore pole do popisu. Przynajmniej teoretycznie.
Jednak w praktyce nie zawsze jest aż tak dobrze. Owszem punktów zaczepienia dla chwytaka mamy bez liku, ale przemieszczać musimy się zwykle dość ściśle określoną trasą. Większa część akcji toczy się bowiem na terenie metropolii o nazwie Ascension City, zdewastowanej w wyniku tajemniczego wybuchu. Na porządku dziennym są tu więc bezdenne rozpadliny, obszary zalane wodą, strefy skażone radioaktywnie etc. Takie właśnie miejsca występują na tyle często, że mocno zawężają pole manewru bionicznego komandosa. Nie należy zbytnio zbaczać z bezpiecznej, ustalonej odgórnie przez deweloperów, ścieżki, gdyż grozi to szybką śmiercią i koniecznością powrotu do ostatniego punktu kontrolnego. Bywa to frustrujące z uwagi na niemożność zapisu stanu gry w dowolnym momencie.