autor: Krzysztof Gonciarz
Fight Night Round 4 - recenzja gry
Żeby zagrać w Fight Night Round 4 nie musisz lubić boksu. Naprawdę trudno o lepszą rekomendację.
Gra sportowa, która potrafi wciągnąć osoby niezainteresowane daną dyscypliną – to jest coś. Pomijając różne wybryki Nintendo, przychodzą mi do głowy dwie takie serie: Virtua Tennis i Fight Night. Urok pierwszej z nich wynika prawdopodobnie z nawiązywania do korzeni gier wideo, drugiej – z idealnego skrzyżowania klimatu sportu, gier walki i zaskakującej przystępności. Każdy może i każdy powinien zagrać w którąś z części FNR. Na przykład w czwartą, najlepszą.
Rękawica jest obła, a główki są dwie. Boks to sport o prostych zasadach i zachęcającej głębi. Poświęcić kilka miesięcy życia na idealne przygotowanie się do przysadzenia komuś w szczękę? Ja to kupuję. Fight Night Round 4 dobrze oddaje ten klimat. Potyczki są efektowne, często nieprzewidywalne, szybkie i taktyczne. System walki nie przeszedł wielkiej rewolucji, ale zmieniono w nim dużo szczegółów, które mniej lub bardziej drażniły w poprzednich edycjach. W ten sposób pojedynki w tej grze wyglądają w zasadzie lepiej niż w rzeczywistości. Gdyby prawdziwi bokserzy okładali się z podobną agresją, większość z nich nie dożywałaby pewnie trzydziestki.
W grze znajdziemy plejadę bokserskich gwiazd. Na jej czele stoją Muhammad Ali oraz Mike Tyson, którzy reprezentują dwa nowe archetypy zawodników w FN: olbrzymów z dużym zasięgiem ramion (Ali) oraz dużo mniejszych „byczków”, którzy cały czas pozostają w zwarciu (Tyson). Cała gwiazdorska obsada została więc rozmieszczona gdzieś na osi pomiędzy najlepszym pięściarzem wszech czasów a Żelaznym Mikiem. Dużo bliżej do Cassiusa Claya jest naszemu Tomaszowi Adamkowi, który dorobił się nawet całkiem konkretnych statystyk. Szkoda tylko, że komentatorzy nie mają nagranych kwestii z nazwiskiem Polaka. Większość zawodników w grze jest przez nich rozpoznawana, Adamek traktowany jest niczym postać z edytora.
Podział zawodników na „dużych i małych” niesie ze sobą spore konsekwencje w rozgrywce. Stoi za tym też doskonały model wykrywania kolizji. Tutaj nie ma „umownego” siadania ciosów i magicznego bloku, który po prostu jest i działa. Nie, tutaj wszystko dzieje się zgodnie z fizyką gry – trafienie musi faktycznie zajść. Trzymanie bloku nic nie daje, jeśli pięść przeciwnika omija go o parę centymetrów przez nieznaczne wychylenie ciała. Elastyczny silnik otwiera przed nami autostradę ciekawych rozwiązań, a długość ramienia urasta do rangi najważniejszego parametru opisującego pięściarza.
Fani trzeciej części serii na pewno pamiętają mocno przesadzone kontry, które przy bliższym poznaniu poważnie psuły grę i czyniły z niej defensywną zgadywankę. Autorzy tym razem wyszli z założenia, że „najlepszym sposobem na zwycięstwo w boksie jest nie dać się trafić” i blok jest raczej ostatecznością, jeśli chodzi o obronę. Teraz pierwsze skrzypce grają wychylenia ciała, które wykonujemy, przytrzymując L2. Trudniej wyprowadzać kontrataki i nie da się już wyłącznie na nich oprzeć patentu na zwycięstwo. Uniki i blok wstrzymują ponadto regenerację wytrzymałości zawodnika, więc z walki robi się całkiem złożone równanie. Szachy na ringu!