Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 16 maja 2007, 12:55

autor: Szymon Błaszczyk

Call of Duty: Roads to Victory - recenzja gry

Wcielamy się w szeregowca (potem także między innymi w oficera czy kaprala) i swoją walecznością oraz chęcią skopania kilkuset szwabskich tyłków, próbujemy lekko zmienić przebieg globalnego konfliktu zbrojnego.

Recenzja powstała na bazie wersji PSP.

Powiedzmy sobie szczerze – granie w pierwszoosobowe strzelanki na padzie nie jest zbyt wygodne. A już na pewno nie można go nazwać precyzyjnym. Klawiatury i myszki nie jest nawet w stanie zastąpić ekranik dotykowy zastosowany w Nintendo DualScreen, choć trzeba przyznać, że to duży krok naprzód. Możliwe, że powyższymi słowami wywołam kolejną wojnę pomiędzy konsolowcami a pecetowcami – miejcie jednak na uwadze, Drodzy Bluzgacze, jedną rzecz. Mianowicie to, że przecież także do konsoli (np. do Xboxa) można podpiąć „tarczę i miecz”. Ale już zamykam ten temat, bo przede mną stoi zadanie znacznie ważniejsze, niż rozpisywanie się o głupotkach. W końcu jesteście na etapie czytania wstępu do recenzji trzeciego wojennego FPS-a przeznaczonego na PlayStation Portable. Pierwszy z nich – Medal of Honor: Heroes – otrzymał naprawdę niezłe oceny (na każdym kroku podkreślano obecność świetnego, 32-osobowego multiplayera oraz chwalono oprawę audiowizualną). Natomiast druga z kolei strzelanina, Brothers in Arms: D-Day, spotkała się z wieloma krytycznymi głosami. Zarzucano jej przede wszystkim to, że jest relatywnie krótka, a SI jest niedopracowana. A co oferuje Call of Duty: Roads to Victory? Rewolucji raczej nie ma, ale jest to całkiem przyjemna produkcja osadzona w realiach wojennych. Zapraszam do recenzji.

Chłopaki dowiedzieli się, że w Nijmegen rozdają darmowe piwo.

Fabuła CoD:RtV została osadzona w okresie Drugiej Wojny Światowej. Wcielamy się w szeregowca (potem także między innymi w oficera czy kaprala) i swoją walecznością oraz chęcią skopania kilkuset szwabskich tyłków, próbujemy lekko zmienić przebieg globalnego konfliktu zbrojnego – ot, nic nowego. Początkowo dostępna jest tylko jedna kampania – amerykańska. Składa się ona aż z siedmiu misji. W niej nasze zadania ograniczają się do biegania po pokładzie bombowca oraz obsługiwania działek. Brzmi banalnie, ale to jest naprawdę fajne! Na sam koniec przygody z kampanią amerykańską zostajemy wysłani w okolice Nijmegen, gdzie bierzemy udział w doskonale znanej wszystkim, choćby z filmu O jeden most za daleko, operacji Market Garden. Misja ta jest podzielona na trzy długie części, widać więc, że twórców fascynuje to wydarzenie. Na każdym kroku czuć klimat wojny, która pochłonęła miliony ofiar.

Kiedy już zdobędziemy strategiczne mosty i strącimy kilkadziesiąt wrogich samolotów, przeniesiemy się do Woensdrecht (miasteczko leżące na terenie Holandii), by pomóc Kanadyjczykom w walce z nazistami. Przy okazji czeka nas małe rozczarowanie, gdyż na pewno od razu zwrócimy uwagę na to, że druga z kolei kampania składa się z zaledwie z czterech misji. Na szczęście są one nieco dłuższe niż poprzednie, ale każdą i tak da się wykonać w... 15-20 minut. Bez rewelacji, co? Później jest już tylko gorzej. Zdradzę tylko, że kampania brytyjska jest jeszcze krótsza... Tak więc przy dobrych wiatrach na poziomie Medium powinno nam się udać przejść grę w ciągu jakichś 3-4 godzin. Czy naprawdę nie dało się nieco bardziej rozbudować Call of Duty przeznaczonego na PSP? Pomijam już fakt, że gierka jest do bólu liniowa. Tego akurat można było się spodziewać. Przypominacie sobie jakiegoś FPS-a w wojennych realiach, którego ten problem nie dotyczył?

Zadania, w przeciwieństwie do tych w Medal of Honor: Heroes (idź do punktu A, żeby dowiedzieć się gdzie jest punkt B, z którego musisz dotrzeć do punktu C), są znacznie bardziej urozmaicone. Poza wspomnianym przeze mnie w poprzednim akapicie naparzaniu do samolotów nieprzyjaciela, przyjdzie nam także wyznaczać dla lotnictwa współrzędne celów, przedzierać się przez linię wroga, celem zdobycia ważnych dokumentów czy wysadzać baterie lotnicze. Nie da się ukryć, że pod tym względem jest dobrze. Co warte nadmienienia, rozkazy dowództwa w trakcie misji co chwilę się zmieniają. To spore urozmaicenie. Oczywiście zdarzają się także misje dość nudne, ale to akurat da się przeboleć. Większy problem stanowi kwestia klimatu, którego miejscami nie ma za grosz. Idziemy przed siebie, strzelamy bez opamiętania do wszystkiego, co się rusza i… ziewamy – mniej więcej tak wyglądają niektóre momenty. W tym przypadku nie bez znaczenia jest oprawa dźwiękowa, która powinna pozytywnie wpływać na ten element. A tak nie jest.

Wspominałem, że sporą wadą Brothers in Arms: D-Day była kiepsko działająca sztuczna inteligencja. W CoD:RtV jest już lepiej, lecz cudów nie należy oczekiwać. Przede wszystkim została oparta na skryptach. Należy więc to rozumieć tak, że przeciwnicy reagują na nas dopiero wówczas, gdy znajdziemy się w polu ich widzenia lub nadepniemy na obszar aktywujący ich działania. Jeżeli tak się stanie (a inaczej być nie może), kilku lub kilkunastu wrogów pojawi się w wirtualnym świecie, po czym zadziała jakiś skrypt definiujący ich następny ruch. Co ważne, żołnierze sterowani przez komputer nie rzucają się na nas z okrzykiem bojowym na ustach, tylko starają się nas załatwić w rozsądniejszy sposób. Zdarza im się nawet schować za jakimś elementem otoczenia i stamtąd prowadzić ogień.

Wybuchy wyglądają naprawdę nieźle, czego dowodem jest powyższy screen.

Arsenał nie jest szczególnie bogaty. Brakuje przede wszystkim pistoletów (mam tu na myśli choćby Lugera, bo według mnie trudno nazwać Thompsona „pistoletem”, i to maszynowym). Nie rozumiem, z jakiego powodu ich nie ma. Tak więc przez całą grę posługujemy się różnego rodzaju karabinami: samopowtarzalnym Garandem M1 (uff, przynajmniej jest moja ulubiona broń!), snajperskim Springfieldem czy automatycznym BAR-em. Od czasu do czasu przyjdzie nam też skorzystać z potęgi bazooki. Jednak najciekawszym rodzajem broni są granaty. Co w nich ciekawego? Ano to, że są niesamowicie skuteczne! Na szczęście granaty na polu walki są towarem mocno deficytowym. Gdyby było inaczej, zabawa byłaby za łatwa. Twórcy, żeby jeszcze bardziej urozmaicić walki na froncie, dali graczom również kilka szans na postrzelanie z CKM-u. Ale z tego wszystkiego najważniejsze jest to, że wszystkie rodzaje broni są zgodne z realiami historycznymi.

Na osobny akapit zasługuje sterowanie. Każdy rozsądny gracz doskonale wie, że komfort grania na padzie w strzelanki (przyjmijmy, że PSP jest padem :-) ) nie jest najwyższy. Idealnym tego potwierdzeniem jest właśnie CoD:RtV. Dość powiedzieć, że w Internecie aż huczy od obelg skierowanych do osób odpowiedzialnych za sterowanie. Kompletnie nie rozumiem, z jakiego powodu. Bo czego można było oczekiwać? Według mnie gra się stosunkowo wygodnie. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby zmienić konfigurację przycisków czy ustawić czułość celowania.

Za to za multiplayera z ogromną przyjemnością zrugam autorów gry. Tak się składa, że nie ma... trybu Infrastructure! Możemy zapomnieć o rywalizacji ze znajomymi znajdującymi się od nas dalej niż kilka metrów. Tym samym CoD:RtV został pozbawiony największej zalety wojennych strzelanin.

Oprawa graficzna jest tylko przeciętna. Tekstury są beznadziejnej jakości. Przez to otoczenie jest jakieś szaro-bure i w zdecydowanej większości przypadków, strasznie brzydkie. Ja rozumiem, że akcja gry dzieje się w czasie II Wojny Światowej, ale litości! Bynajmniej nie wymagam, żeby ściany budynków były wymalowane na wszystkie kolory tęczy. Jednak sądzę, że kilka rzeczy można było wykonać lepiej. Na pocieszenie dodam, że modele postaci prezentują się całkiem nieźle. Podobnie jak wybuchy – nie sposób się do nich doczepić.

Gra chodzi płynnie, choć od czasu do czasu zdarzają się zwolnienia. Ładowanie poziomów z reguły nie jest zbyt długie, co jest sporą zaletą. Momentów, w których gra się doczytuje w trakcie misji, praktycznie nie ma, a jeżeli już, to są one praktycznie niezauważalne.

Jedynym sposobem na zniszczenie czołgu jest skorzystanie z usług bazooki. Karabin się tu nie przyda.

Oprawa audio zawiodła mnie pod dwoma względami. Po pierwsze – jakość nagranych na płytkę dźwięków nie powala (da się to odczuć zwłaszcza na porządnych słuchawkach). I po drugie – zbyt rzadko w tle przygrywa utworek zagrzewający nas do walki. Poza tym jest w sumie w porządku. Trzeba w szczególności docenić muzykę. Trzyma poziom i wybija się ponad przeciętność reszty. Gdyby tylko częściej pojawiała się trakcie misji...

Dotychczas na PSP pojawiły się trzy FPS-y osadzone w realiach wojennych. I wiecie co? Ten pierwszy, czyli Medal of Honor: Heroes, bije na głowę konkurentów. Call of Duty: Roads to Victory mieści się pośrodku stawki. Nie mówię, że MoH:H był rewelacyjny, ale o nim wszyscy będą pamiętać przynajmniej do premiery sequela. Dlaczego? Z prostej przyczyny – ma doskonałego multiplayera, który w przypadku tego rodzaju gier jest kluczem do sukcesu. A Roads to Victory? Kolejne misje przechodzi się ze sporą satysfakcją, akcja jest dynamiczna, a SI przeciwników działa poprawnie, lecz czegoś mi tutaj brakuje. I nie mam na myśli tylko sieciowego trybu Infrastructure. Po prostu za dużo tutaj przeciętności, a za mało przebojowości.

Szymon „SirGoldi” Błaszczyk

PLUSY:

  • zróżnicowane misje;
  • niczego sobie oprawa dźwiękowa;
  • dobrze działająca Sztuczna Inteligencja;
  • wystarczająca liczba klatek na sekundę;
  • niezła grywalność.

MINUSY:

  • beznadziejny tryb wieloosobowy;
  • momentami wieje nudą;
  • nienajlepsza oprawa graficzna.
Call of Duty: Roads to Victory - recenzja gry
Call of Duty: Roads to Victory - recenzja gry

Recenzja gry

Wcielamy się w szeregowca (potem także między innymi w oficera czy kaprala) i swoją walecznością oraz chęcią skopania kilkuset szwabskich tyłków, próbujemy lekko zmienić przebieg globalnego konfliktu zbrojnego.

Recenzja gry Alone in the Dark - tu straszy klimat, nie jumpscare'y
Recenzja gry Alone in the Dark - tu straszy klimat, nie jumpscare'y

Recenzja gry

Alone in the Dark to powrót nieco zapomnianej dziś marki, która 32 lata temu położyła fundamenty pod serie Resident Evil, Silent Hill i cały gatunek survival horrorów. I jest to powrót całkiem udany, przywołujący ducha oryginału we współczesnej formie.

Recenzja gry Outcast: A New Beginning. Dobrze zagrać w grę z otwartym światem bez zbędnych aktywności
Recenzja gry Outcast: A New Beginning. Dobrze zagrać w grę z otwartym światem bez zbędnych aktywności

Recenzja gry

Outcast: A New Beginning jest produkcją „bezpieczną”. Nie jest wybitny, ale też nie ma w nim nic, co by mnie odpychało. Problemy techniczne rzucają się jednak w oczy, a największą wadą tej gry okazuje się wysoka cena.