Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 4 sierpnia 2006, 09:38

autor: Paweł Surowiec

Rush for Berlin - recenzja gry

Stormregion znowu atakuje! Tym razem naciera falami zapijaczonej piechoty, wspierając się zrzutami ulotek i ostrzeliwując z... drewnianych czołgów. Czy jednak już trzeba pakować manatki i uciekać w popłochu?

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

Alaaarm! Stormregion znowu atakuje! Zaczęło się – za sprawą S.W.I.N.E. – od pojedynczych aktów dywersji dokonywanych u schyłku roku 2001 przez wredne... świnie i odpłacających im pięknym za nadobne królików. Potem nastał okres względnego, trzyletniego spokoju i wojna znowu wtargnęła na nasze komputery w iście blitzkriegowym tempie (i otoczce skandaliku), w operacjach ukrytych pod kryptonimami Codename Panzers: Phase One i Phase Two. Teraz Węgrzy, uzbrojeni w nowe – jak im się zdaje – argumenty, ponownie szykują się do szturmu. Ale czy czasem to natarcie nie załamie się jednak w ogniu krytyki recenzentów powoli chwytających za broń i mobilizowanych w ramach kontrataku? Chcesz wiedzieć? To czytaj! Wstępu już wystarczy, bo znowu mi nie styknie miejsca na meritum. ;-) Sporadyczne porównania do Codename: Panzers będą jak najbardziej na miejscu.

Wehikuł czasu pt. Rush for Berlin przenosi nas w lata 1944-45 i „montuje” w sztabach dowódczych armii Aliantów Zachodnich, Armii Radzieckiej i niemieckiej [ziewnięcie], a także pozwala pokierować Resistance, francuskim ruchem oporu. O ile w przypadku kampanii alianckich mamy do czynienia z mniej lub bardziej opartymi na faktach historycznych misjami koncentrującymi się wokół wyścigu Aliantów do Berlina, to niemiecka przedstawia cokolwiek alternatywną historię: Hitler „kaputt” przed czasem, a władzę w III Rzeszy przejmują następcy fuhrera, którzy zdają sobie sprawę, iż klęska jest nieunikniona, lecz próbują „ugrać” u Aliantów lepsze warunki pokoju, organizując gdzie się tylko da kontrataki.

Zadania, jakie na nas czekają w trakcie rozgrywki, są dosyć zróżnicowane, zajmujące i wciągające, pełne ciekawych celów głównych, opcjonalnych i ukrytych. Ścieramy się z wrogiem w zupełnie drobnych potyczkach przywodzących na myśl akcje komandosów, ale także stawiamy mu czoła w rozległych bitwach. Ścigamy się z czasem (w końcu to pośpiech – „rush”) – w każdej misji mamy limit czasu na zrealizowanie przydzielonego zadania, jeśli się guzdramy, to w następnej bitwie tego czasu może nam braknąć i będzie trudniej. Nie budujemy żadnych baz, nie zbieramy surowców, lecz rekrutujemy jednostki w bunkrach dowodzenia (pojazdy) i barakach (piechota) – także w tych zdobytych walką – i natychmiast rzucamy mięcho armatnie w bój. Część wojsk (ta, której uda się przeżyć ;-) ) „migruje” do następnych misji, zdobywając doświadczenie i większą wartość bojową – ale to żadne novum. Mimo, iż misji składających się na poszczególne kampanie nie jest dużo, to można do nich podchodzić wielokrotnie, śrubując w górę swoje rekordy i zdobywając coraz to nowe medale za bohaterskie czyny na polu walki.

To byłby wzorowo wykonany zrzut ulotek propagandowych, gdyby nie to, że omyłkowo zrzuciłem je na własne siły. W ten sposób jest to tylko niecodziennie zrealizowana dostawa... papieru toaletowego.

Bohaterów z krwi i kości znanych z Codename: Panzers zastąpili bezimienni oficerowie zrzucani przez nas na spadochronach w dowolny rejon pola walki. Oczywiście na każdą mapę dysponujemy pewnym niewielkim ich limitem – i całe szczęście, bo większe ich liczby z pewnością popsułyby zabawę. A z racji tego, iż tej elitarnej kadry dowódczej nie mamy wiele, a także dlatego, że dysponuje ona niebanalnymi umiejętnościami, które zdecydowanie poprawiają efektywność naszych wojsk, wypada o nią odpowiednio zadbać. Na całe szczęście nie trzeba oficerów karmić ani zapewniać im wysublimowanych rozrywek, bo jedynym sensem ich egzystencji jest wojna – wystarczy trzymać ich za liniami swoich nacierających wojsk, najlepiej schowanych pod grubym pancerzem porządnego czołgu, bo oficerowie stanowią dla wroga także priorytetowy cel. Tylko w ten sposób możemy mieć nadzieję, że ich życie będzie odrobinę dłuższe niż żywot amerykańskiego porucznika w Wietnamie. Ale tylko odrobinę.

Pewnie teraz pytacie, jakimiż to wypasionymi skillami dysponują oficerowie? Tutaj nic chyba nie jest w stanie przebić radzieckiego komisarza. Tenże Ci dobry wujaszek Wania częstuje nacierających krasnoarmiejców... podwójną porcją gorzałki, która znacząco podnosi morale atakujących towarzyszy (oj, te alkoholowe ciągotki Stormregionu są deczko niepokojące ;-) ). Wszak nie od dziś wiadomo, że nic tak nie dodaje animuszu jak podwójna „lufa” – vide ex-poseł Samoobrony. Doświadczony komisarz potrafi też na nasz rozkaz zrzucić na wroga w najgorętszym momencie bitwy ulotki propagandowe, skutecznie osłabiając ochotę przeciwnika do walki. A może bardziej polubicie amerykańskiego oficera łączności, który w razie potrzeby dostarczy wam fotografię zwiadowczą całej planszy czy oficera SAS (brytyjskiej formacji specjalnej) potrafiącego sabotować rekrutację wrogich jednostek. Nie? To co powiecie na niemieckiego asa czołgowego (taki tam rushowy Michael Wittmann czy inny Otto Carius) zwiększającego samą swoją obecnością wytrzymałość na pociski czołgu, w którym raczył był posadzić tyłek i prezentującego zabójczą skuteczność, gdy strzela z czołgowej armaty?

Naprawdę może być ciężko z wyborem, którego z nich obdarzyć największą sympatią, bo każda strona konfliktu dysponuje kilkoma oficerami, a każdy z nich może mieć po trzy skille, co w sumie daje multum możliwości taktycznych na polu bitwy. Poznanie wszystkich umiejętności oficerów i wypracowanie technik ich wykorzystania zajmie więc graczowi trochę czasu i przysporzy mu sporo zabawy – a przecież o to właśnie chodzi! Może trochę szkoda, że oficerowie są anonimowi i potraktowani nieco instrumentalnie, bo do bohaterów z Codename: Panzers, wokół których zbudowana była niejako otoczka fabularna, można się było wręcz przywiązać, tym bardziej że ich zejście śmiertelne nieodwołalnie kończyło misję – tutaj utrata cennego oficera może tylko utrudnić osiągnięcie celu, ale nie przerywa zabawy. Z całą pewnością jednak ta skromna kadra dowódcza to jeden z większych – jeśli nie największy – plusów Rush 4 Berlin i najwięcej wnosząca do gry zmiana.

Drewniane atrapy czołgów przykuwają uwagę gamoniowatych Fryców. Obroną „drewniaków” kieruje z prawdziwego tanka sam Grzesiu Rasiak – niestety, tutaj również ma kłopoty z oddaniem celnego strzału.

Zapomnijcie – o ile na to liczyliście – o dużej liczbie prototypowych jednostek czy rodzajów broni, o których piał w swoich materiałach propagandowych Stormregion. Te są nieliczne i głównie to niemiecka „wunderwaffe”: Maus (superciężki czołg, który w rzeczywistości powstał chyba tylko w postaci kilku makiet), odrzutowce Me-262 i rakiety V-2, a z drobniejszych – zdalnie sterowana mina samobieżna Goliat, którą dysponuje w tej grze niemiecki oficer-saper (w „realu” użyta w Powstaniu Warszawskim), czy Luftfaust (ręczna wyrzutnia niekierowanych przeciwlotniczych pocisków rakietowych, o której użyciu bojowym brak danych), będący na wyposażeniu oficera Luftwaffe.

Pozostałe ciekawsze jednostki to np. po stronie radzieckiej psi łowca czołgów (facet z Szarikiem-kamikadze), czy amerykańskie ciężarówki mogące w jednej chwili zmienić się w... drewniane atrapy czołgów. Można więc odetchnąć z ulgą, bo nie ma nadmiernie udziwnionych takich np. Panzerkleinów z Silent Stormu. I zabawa tymi dostępnymi jednostkami jest doprawdy przednia: Goliaty i psie bomby świetnie nadają się do niszczenia stanowisk dział polowych czy czołgów wroga, zaś drewniane pseudo-puszki pokazują pazury głównie w multi – nic nie sprawia takiej przyjemności, jak nabranie oponenta pozorowanym natarciem owych atrap, wymieszanych z kilkoma prawdziwymi czołgami dla zachowania pozorów. Chociaż, z racji tego, iż „drewniaki” nie potrafią strzelać (pozdrawiam Grzesia Rasiaka ;-P) – bo niby z czego, z tych kijów od szczotek, które mają zamiast luf – bardziej niż do natarcia owe makiety nadają się do pozorowania ruchu swoich wojsk, udawania, iż ma się zamiar np. wyjść przeciwnikowi na skrzydło. Gdy znowuż stoją w obronie, mogą sprawić, że oponent zastanowi się dwa razy, zanim na nas natrze, dając nam czas na zorganizowanie prawdziwej defensywy czy ofensywy.

Skoro mowa o jednostkach zmechanizowanych warto wspomnieć o pewnej kapce realizmu – różnych prędkościach poruszania się pojazdów w zależności od tego, przez jaki teren zasuwają (większych, gdy podążają drogą, mniejszych, gdy jadą już choćby poboczem). Szkoda jednak, że nie zrobiono kolejnego małego kroczku naprzód i nie sprawiono, iż wozy zakopują się w nieprzyjaznym dla nich terenie – można by wówczas wykorzystać charakterystyczne dla takich RTS-ów ciężarówki naprawcze do wykopywania „puszek”, które ugrzęzły. Wniosłoby to jeszcze trochę emocji do gry – „Zdążą odkopać? Da radę dotrzeć na linię frontu na czas?”.

Kolejny godny pochwały patent to „narodowe bonusy” odzwierciedlające niejako historyczne realia – Rosjanie taniej i szybciej od innych rekrutują drużyny piechoty, Alianci Zachodni mają zwykle więcej środków (punktów) przeznaczonych na powoływanie jednostek, a niemieckie oddziały szybciej zdobywają doświadczenie. W konsekwencji sprawia to, iż każdą z tych nacji dowodzi się trochę inaczej, starając się wykorzystywać jej mocne strony, eksploatując obszary, w których ma ona przewagę nad „konkurencją” i formując właściwe dla niej wojska.

Kadr z jednego z przerywników filmowych i brutalna, historyczna prawda – przed Armią Czerwoną uciekały nie tylko faszystowskie świnie...

Zostawiając z boku dźwięk (tu mamy przyzwoity standard – szczerze: mało co jest mnie w stanie zachwycić od czasu gdy kilka lat temu usłyszałem w Combat Mission polskie: „O Boże! Moja noga !”), stwierdzam bez chwili wahania, iż sporym atutem programu jest grafika. Wita nas różowiutkie menu (przez moment po odpaleniu gry zastanawiałem się, czy przypadkiem aby nie zapuściłem jakiegoś filmu dla dorosłych ;-P), utrzymane jakby w komiksowej konwencji, sugerujące abyśmy nie traktowali zbyt serio tego, co ujrzymy później. Samą grę ciągnie podrasowany silnik graficzny Gepard 3D Engine, ten sam, jaki został użyty w obu Codename: Panzers (co na takie wyzyskiwanie tego biednego kota obrońcy praw zwierząt?). Szkoda słów na opis efektów jego pracy – wystarczy spojrzeć na screenshoty z gry dostępne na GOL-u i z pewnością niejeden z was będzie zbierał szczękę z podłogi. Wysokiej jakości tekstury pokrywające dokładne modele jednostek czy budynki, niezłe animacje ruchu piechurów, świetna woda, wyczesane efekty cząsteczkowe, dbałość o detale, zmienne warunki pogodowe – to wszystko znajdziemy w Rush 4 Berlin. Dodajmy do tego soczystą jak z obrazów impresjonistów (takie luźne porównanie) florę i przedstawicieli fauny (zwierzaki też biegają tutaj po mapach nieświadome wojny, jaka toczy się w świecie ludzi) i mamy obraz, który świetnie oddaje wyrażenie: feeria graficzna. Mała orgia wizualna, szczególnie gdy włączy się cienie, anizo i antyaliasing.

Nie dość na tym – niewątpliwym plusem, wynikającym z faktu użycia, jakby nie patrzeć, lekko już pokrytego zmarszczkami silnika graficznego, jest to, iż nie trzeba posiadać kosmicznego komputera, by cieszyć się wysokimi detalami i jednocześnie w miarę płynną rozgrywką (wykluczając naprawdę duże bitwy). Jeśli na twoim PieCu Codename: Panzers śmigały bez zacięć, to śmiało możesz liczyć, iż tutaj również nie będziesz miał zwykle większych powodów do narzekań. Gdybym miał się przyczepić do tego, co w warstwie wizualnej nie wyszło autorom, chyba skupiłbym swoją uwagę na budynkach – na braku poszczególnych stadiów ich popadania w ruinę, jak choćby w Blitzkrieg II, gdy staramy się je zrównać z ziemią ostrzałem artyleryjskim (a zniszczyć można tu sporo). Tutaj budynek zmienia się w gruzy dopiero gdy już ma „serdecznie wszystkiego dość” i na dodatek nie czyni tego zbyt atrakcyjnie. Tradycyjnie także unicestwione jednostki niestety błyskawicznie znikają z planszy (aż nazbyt szybko) więc nie liczcie na dziesiątki dymiących wraków i setki gnijących trupów (ten rząd wielkości jest chyba na miejscu) znaczących pole bitwy – ale mało który domowy pecet by je udźwignął, więc może to i lepiej, że wyparowują. Również piechurzy wyglądają jakby wszyscy mieli tych samych rodziców, ale tym nie warto się zbytnio przejmować, bo raz, że rzadko będziecie oglądać ich na tak dużych zbliżeniach, aby ten fakt zarejestrować, a dwa – zwykle nie zdążycie się im dobrze przyjrzeć, gdyż błyskawicznie pójdą do wirtualnego piachu.

Janek z Szarikiem wracają do „Rudego”. Nie sugerujcie się numerem taktycznym na wieży – to tylko zmyłka, taktyczna.

W multiplayerze – poza standardowymi Deathmatchami, Cooperative’ami czy Domination, których działania nie trzeba chyba nikomu przedstawiać – autorzy zaimplementowali dwa nowe tryby rozgrywki, mianowicie R.I.S.K. (Race-Intensive Strategic Kombat) i R.U.S.H. (Relentlessly Utilized Score Hunt). W pierwszym z nich każdy gracz otrzymuje kilka tajnych (nie znanych pozostałym uczestnikom zabawy), losowych zadań do wykonania (innych dla każdego partycypanta rozgrywki), począwszy od tych zwyczajnych, jak zajęcie i utrzymanie jakichś celów czy zniszczenie sił nieprzyjaciela, po te ciekawsze, jak znalezienie na mapie i zniszczenie / zebranie / utrzymanie na chodzie pojazdów / zasobników desantowych / cennych jednostek (np. wspomnianych Mausów). Druga forma rozgrywki to jak najszybsze osiąganie celów: za każdy z nich jego pierwszy zdobywca otrzymuje jednorazowo pewną liczbę punktów – wygrywa oczywiście ten, który ma ich najwięcej. Oba tryby są delikatnym powiewem świeżości w tym lekko już skostniałym multiplayerze, w obu zabawa jest przednia, chociaż bardziej chyba w tym pierwszym. Szkoda jednak, że póki co nieliczni nabyli grę i online’owych potyczek na pełnej wersji programu nie znajdzie się zbyt wiele (słowa pisane pod koniec czerwca)...

Rush for Berlin z pewnością nie jest żadnym milowym krokiem naprzód i rewolucją w gatunku RTS (zbyt często wywołuje uczucie deja vu), ale też nie czyni kroku w tył. W pewnym stopniu idzie po tropach pozostawionych przez pamiętne poprzedników, czyli Codename: Panzers, odcina kupony od sukcesu tamtych gier, choć nie można powiedzieć, iż z premedytacją powiela jakieś pomysły. Słowo „żeruje” byłoby krzywdzące dla gry. ;-) Prawie nowa gra, ale „prawie”... robi wielką różnicę. :-D Na pytanie, czy warto nabyć tą gierkę odpowiem więc, sugestywnie puszczając oko do polskiego dystrybutora, gdyby była w cenie dodatku do Codename: Panzers (którym jednak nie jest!).

Paweł „PaZur’76” Surowiec

PLUSY:

  • grafika;
  • oficerowie ze swoimi niebanalnymi umiejętnościami;
  • kilka wartych uwagi jednostek, np. amerykańskie ciężarówki pozorujące czołgi;
  • dosyć zróżnicowane i zajmujące misje single playerowe z ciekawymi celami głównymi, opcjonalnymi i sekretnymi;
  • delikatny powiew świeżości (dwa nowe tryby) w lekko już skostniałym multiplayerze.

MINUSY:

  • tradycyjne w takich RTS-ach problemy z odnajdywaniem drogi przez jednostki, szczególnie pojazdy;
  • kuriozalne, bo zbyt długie wymiany ognia między czołgami, mniej realistycznie wyglądające – w stosunku do Codename: Panzers – walki piechoty, słaba skuteczność lotnictwa, szczególnie szturmowego;
  • zbyt dobra (celna, wszechwiedząca itp.) SI – można odnieść wrażenie, że komputer wręcz oszukuje;
  • dziwny miks realizmu z... surrealizmem (np. różne prędkości pojazdów w zależności od terenu, a teleportowanie się (!) snajperów), wyglądający jakby Stormregion nie mógł się zdecydować do końca, w którą stronę skręcić.
Rush for Berlin - recenzja gry
Rush for Berlin - recenzja gry

Recenzja gry

Stormregion znowu atakuje! Tym razem naciera falami zapijaczonej piechoty, wspierając się zrzutami ulotek i ostrzeliwując z... drewnianych czołgów. Czy jednak już trzeba pakować manatki i uciekać w popłochu?

Laysara: Summit Kingdom - recenzja gry we wczesnym dostępie. Widzisz tamtą górę? Możesz na niej zbudować miasto idealne
Laysara: Summit Kingdom - recenzja gry we wczesnym dostępie. Widzisz tamtą górę? Możesz na niej zbudować miasto idealne

Recenzja gry

Laysara: Summit Kingdom jest doskonałą pozycją dla graczy, którzy uwielbiają logistyczne przeszkody stające na drodze do budowy miasta idealnego. Polskie studio Quite OK Games zdecydowanie wie, co robi, oby tylko Early Access okazał się dla niego łaskawy.

Manor Lords - recenzja gry we wczesnym dostępie. Nic dziwnego, że to najbardziej wyczekiwana gra na Steamie
Manor Lords - recenzja gry we wczesnym dostępie. Nic dziwnego, że to najbardziej wyczekiwana gra na Steamie

Recenzja gry

Polski średniowieczny city builder Manor Lords ma potencjał, by okazać się jedną z najciekawszych gier tego roku. Jak jednak wygląda na początku swojej przygody z Early Accessem? I czy spełnia pokładane w nim nadzieje? Sprawdziłem.