Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 19 lipca 2006, 12:50

autor: Krzysztof Gonciarz

Grand Theft Auto: Liberty City Stories - recenzja gry

Chęć zysku czy wyjście naprzeciw oczekiwaniom fanów – co skłoniło Rockstar do pozbawienia PSP jednego z najmocniejszych exclusive’ów?

Recenzja powstała na bazie wersji PS2.

Oj, zabiło nam Rockstar ćwieka. Nieskazitelny obraz tego bezkompromisowego studia musiał w końcu doczekać się pierwszej rysy. W opinii wielu stanie się nim średnio udany port na PS2 jednego z najmocniejszych tytułów w katalogu Playstation Portable, czyli GTA: Liberty City Stories. Już sama idea konwertowania gry w tę stronę, z handhelda na konsolę stacjonarną, wydaje się mocno dyskusyjna – o ile nie wiąże się z tym procesem żaden gruntowny remanent technologiczny. Ten mały wybryk Rockstar interpretować możemy jednak na dwóch zupełnie różnych płaszczyznach. Z jednej strony mamy naturalny odruch wyzyskiwanego konsumenta, w opinii którego pazerność korporacji powoduje, że decyduje się ona na sprzedanie tego samego produktu po raz n-ty, zmieniając w nim tylko kosmetyczne detale. To wariant pesymistyczny. Pozytywne nastawienie każde za to zwrócić uwagę na fakt rzeczywistego wyjścia naprzeciw tym fanom serii, którzy nie posiadają PSP. Mówi się bowiem, że cała inicjatywa wyszła od strony graczy, że to ich liczne prośby i groźby przewróciły pierwszy klocek domina (które poleciało, niczym domek z kart – szach mat!). Mniejsza o to, jakie intencje mieli Rockstarowcy zasiadając za swymi devkitami. Wynik ich pracy, dzielący i rządzący na przenośnej konsolce Sony, nie może równać się ze swymi starszymi braćmi z Czarnuli pod żadnym względem.

Toni to zgred jakich mało – jak tu go nie lubić?

Głównym bohaterem tego spin-offa GTA jest Toni Cipriani, powracający do Liberty City po przymusowych wczasach, za pośrednictwem których musiał umożliwić stróżom prawa zapomnienie o tym, jak bardzo jest poszukiwany. Nasz cwaniaczek wraca do miasta i z miejsca kieruje się do swego dawnego przełożonego – Salvadore Leone, szefa klasycznej, włoskiej mafii. Z jego pomocą wraca do branży, otrzymując kolejne zlecenia i prośby o „przysługi”. Tymi już jednak zajmować się będzie gracz, mający przed sobą m/w 12 godzin głównego wątku fabularnego oraz wiele, wiele więcej atrakcji pobocznych. Ot, standard dla serii: znanej, lubianej i nienawidzonej zarazem. Pierwszym kruczkiem jest już samo miejsce akcji, Liberty City. To to samo miasto, które przeczesaliśmy od stóp do głów w trakcie zabawy w przełomowym GTAIII. Choć różnice są zbyt zauważalne, by określić je mianem „identycznego”, na każdym kroku spotykamy jakieś znajome widoczki, wywołujące pojedyncze przebłyski świadomości tego, w co graliśmy kilka lat temu. Na szczęście całkiem bezpośrednie podobieństwa do trzeciej części na tym się kończą.

Fabuła rozwija się w sposób, do którego przyzwyczaiła nas seria. Na mapce w lewym-dolnym rogu ekranu zaznaczone są siedziby zleceniodawców, które odwiedzać możemy, ilekroć najdzie nas ochota na popchnięcie scenariusza do przodu. Nie ma raczej problemów z odróżnieniem tych istotnych dla rozwoju historii od tych typowo pobocznych. Każde zlecenie przedstawiane nam jest w formie cut-scenki, zazwyczaj bardzo dobrze wyreżyserowanej i udźwiękowionej. Specyficzny klimat, łączący ciężki, mafijny nastrój z charakterystycznym poczuciem humoru jest tu wszechobecny, a brak dużych nazwisk w obsadzie nie obniża wartości świetnie napisanych i odegranych dialogów. Cieszy ponadto mnogość fajnie wykreowanych postaci, bardzo różnych i uderzających rockstarowym designem. Weźmy na przykład matkę Toniego, przy każdej możliwej okazji wydzierającą się na syna, jakim to on nie jest mięczakiem i nieudacznikiem (a przy okazji zlecająca mu misje, by udowodnił swoją wartość). Albo schizofrenicznego, ubiegającego się o urząd burmistrza biznesmena, który z chęcią zapłaci ci za przejażdżkę po mieście vanem wyborczym i obrzucenie błotem przez megafon jego kontrkandydata. Cały scenariusz trzyma poziom, choć nie jest konkurencją ani dla Vice City, ani San Andreas. Jedynie GTAIII ze swym bohaterem-niemową zdaje się tutaj nieco odstawać.

Znajome okolice z GTA III.

Poszczególne zadania mają strukturę typową dla serii i wymagają zarówno sporych umiejętności za kółkiem, jak i pewnego palca na spuście. Co ciekawe, nie mamy tu raczej powtarzania w kółko tych samych schematów. Każda misja ma w sobie coś odróżniającego ją od reszty – czy to konieczność użycia konkretnego rodzaju pojazdu czy broni, czy nieprzewidziany zwrot akcji, czy też jakieś zupełnie inne udziwnienie, niekiedy urastające wręcz do rangi mini-gierki (np. konieczność ekspresowego ustrzelenia kilkunastu biegnących na nas osiłków z piłami mechanicznymi). Jest ciekawie i trudno. Zwłaszcza na początku, gdy od razu rzucani jesteśmy na głęboką wodę. Nawet zlecenia zbierane w pierwszej odwiedzanej przez nas dzielnicy, Portland, potrafią odesłać z kwitkiem, o ile nie zadbamy o odpowiednie zaplecze sprzętowe. Warto w pierwszej kolejności opracować sobie lokalizacje poukrywanych tu i ówdzie broni, zbroi i gwiazdek policyjnych. Bez tego ani rusz.

W grze mamy całe spektrum side-questów, jakich należy spodziewać się po każdej grze podpiętej pod franszyzę Grant Theft Auto. Łapanie przestępców z pomocą radiowozu, gaszenie pożarów, zbieranie pacjentów karetką – to wszystko znamy i mamy. Z czasem odnajdziemy również salony samochodowe i motocyklowe, w których nająć się możemy w charakterze kierowcy testowego. Skontaktują się z nami entuzjaści nielegalnych wyścigów na ulicach miast. Napotkamy też pewną firmę, która chętnie kupi od nas kilkanaście typów rzadkich samochodów, jeśli zgodzimy się je odnaleźć i dostarczyć. No i oczywiście nie mogło zabraknąć Hidden Packages, czyli jednego z najbardziej wyrobniczych collectables w historii gier wideo. Jest co robić, ale wszystko to już na PS2 mieliśmy – i to w wydaniach większych, lepszych, bardziej wciągających.

Mechanika gry najbardziej jest zbliżona do GTAIII, okraszona tylko wyborem dodatków, które zostały wprowadzone do serii przy okazji Vice City. Nie trzeba więc być specjalnie obeznanym w temacie by domyślić się, że LCS jest wyraźnym krokiem w tył w stosunku do rewelacyjnego San Andreas. Konwersja z PSP ma swoje przykre konsekwencje głownie w warstwie technicznej. Oprawa graficzna leży i kwiczy, przypominając o tym, jak wyglądały gry na PS2 kilka lat temu, zanim developerzy okiełznali 100% mocy tej konsoli. Modele postaci, samochodów, wygląd miasta, wszystko to jakby niedzisiejsze. Żeby tego było mało, framerate bardzo często niedomaga, co w ekstremalnych przypadkach bardzo utrudnia samą grę. Sterowanie, choć w stosunku do wersji „przenośnej” zaktualizowane o większą liczbę przycisków, również ma jeden bardzo ważny szkopuł: system celowania. Bardzo łatwo jest zginąć na skutek niewydolności systemu autonamierzania. Troszkę to frustrujące.

Dzielnica Czerwonych Świateł. Jak na Liberty City – całkiem bezpieczne okolice.

Muzyka, będąca zawsze jednym z głównych highlightów GTA, tym razem bardzo cierpi na brak popularnych, licencjonowanych hitów. Większość tracków powstała specjalnie na potrzeby gry, a jednym „Sing it back” Moloko nie pociągnie się wszystkich tych godzin zabawy. Jedynym cudeńkiem jest tutaj główny theme gry, brylujący w intrze i przewijający się gdzieś nieśmiało w kluczowych momentach fabularnych. Bondowski motyw gitary, wsparty marszowym werblem i elektrycznymi przeszkadzajkami, na które później narzucony zostaje niski, hip-hopowy bit i smyczkowe wsparcie. Miodzik, odstający lata świetlne od pozostałych zawartych w grze utworów. Sytuację ratują same audycje radiowe, z których aż wylewa się jedyny w swoim rodzaju, czarny humor. Satyryczny charakter wszystkich wywiadów, pogadanek i reklam cieszy i bawi. Szkoda tylko, że grze zabrakło wyraźnego tematu przewodniego, stylistyki na konkretną epokę czy estetykę subkulturową. Akcja, osadzona w późnych latach 90-tych, pozwala przecież na całą masę zabawnych eksperymentów, które w przeciwieństwie do parodiowania 80’s mogłyby przemówić również do troszkę młodszego pokolenia. Takie to wszystko trochę nijakie się zdaje.

Jeśli kupimy najbardziej drapieżną rybkę w sklepie zoologicznym i wpuścimy ją do oceanu, raczej i tak znajdzie tam ona swego pogromcę. Podobnie jest z GTA:LCS, jedną z najlepszych gier na PSP, która w obliczu ogromu genialnych pozycji na PS2 nie ma po prostu racji bytu. Powyższe akapity nie obfitują w epitety i inwektywy, a to z prostego powodu: wciąż jest to dobra gra, która na małym handheldzie Sony zebrała bardzo wysokie noty. Konkurencja w kategorii wagowej PS2 jest dla niej zbyt mocna i nawet obniżona cena nie jest tutaj szczególnym argumentem, gdyż poprzednie części GTA również zdążyły już potanieć. Fanatyk serii znajdzie tu odgrzewane GTAIII (na dobre i złe), a nowicjusz – coś, co nie daje dobrego świadectwa o całej serii. I jak rzeczone zostało na samym początku, Rockstar strzeliło sobie samobója. Cóż, każdy popełnia błędy.

Krzysztof „Lordareon” Gonciarz

PLUSY:

  • kreacje postaci, dialogi, scenariusz;
  • czarny humor i ciężki klimat;
  • przewodni motyw muzyczny.

MINUSY:

  • oprawa z PSP nie ma racji bytu na PS2;
  • zdecydowany krok w tył w stosunku do poprzednich części serii.
Grand Theft Auto: Liberty City Stories - recenzja gry
Grand Theft Auto: Liberty City Stories - recenzja gry

Recenzja gry

Chęć zysku czy wyjście naprzeciw oczekiwaniom fanów – co skłoniło Rockstar do pozbawienia PSP jednego z najmocniejszych exclusive’ów?

Grand Theft Auto: Liberty City Stories - recenzja gry na PSP
Grand Theft Auto: Liberty City Stories - recenzja gry na PSP

Recenzja gry

Wcielamy się w postać Toniego Cipriani. Koleś ledwo co dotarł do miasta, a już chce zrobić zamieszanie i stać się kolejnym kłopotem dla gliniarzy. Przy czym, Toni jest lojalny wobec swoich przełożonych i z miłą chęcią wykona każde zlecone zadanie.

Recenzja gry Alone in the Dark - tu straszy klimat, nie jumpscare'y
Recenzja gry Alone in the Dark - tu straszy klimat, nie jumpscare'y

Recenzja gry

Alone in the Dark to powrót nieco zapomnianej dziś marki, która 32 lata temu położyła fundamenty pod serie Resident Evil, Silent Hill i cały gatunek survival horrorów. I jest to powrót całkiem udany, przywołujący ducha oryginału we współczesnej formie.