autor: Shuck
Judge Dredd: Dredd vs Death - recenzja gry
Sędzia Dredd - twardziel jakich mało, a jednocześnie osoba, która śmiertelnie poważnie traktuje swoją pracę – to postać, w którą wcielamy się w tej produkcji. Gra nie ma nic wspólnego z filmową adaptacją przygód Dredda jak można by początkowo przypuszczać
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Rozmawiałem onegdaj z pewnym doktorem, a przedmiot naszej dyskusji luźno oscylował wokół uzależnień ludzi przeważnie młodych. Doktor ów, niemłody przecież acz tak całkowicie za gówniarza mnie nie mający, starał się zwrócić moją uwagę na wszystkie te elementy życia, których pozbawiam się niejako dobrowolnie tylko dlatego, iż zbyt wiele czasu spędzam przed komputerem. Argumentowałem, że co prawda to prawda, że życie i tak jest za krótkie, że światy wirtualne jak czasem powabne są, że gro mojego czasu spędzanego przed monitorem podpada pod szeroko pojętą pracę i zarabianie na życie – w każdym razie, jak każdy narkoman, choć dość kulturalnie, starałem się przybliżyć mu spostrzeżenie, iż g... się na tym zna. Przed ostateczną klęską moich napromieniowanych szarych komórek uratowało mnie odniesienie się do historii ludzkości w ogólności, a dziejów introwertyków w szczególe. „Panie doktorze”, jęknąłem, „odkąd świat światem, zawsze znalazł się jakiś okularnik, który nosa zza książki nie wyściubił, wychodząc na ulicę chronił się w skorupce opasłych tomów przewiązanych sznurkiem lub w bliższych nam czasach całe kieszonkowe przepuszczał na bilety do kina. Komputery przynależą szatanowi jedynie z racji swojego młodego jeszcze wieku.” I mniejsza już o to, że sam jestem takim introwertykiem, jak moje dzieci fizykami jądrowymi – rzecz w tym, że uczony człowiek przyznał mi rację.
Od tamtej rozmowy upłynęło już dobre dziesięć lat. Wspomniany pan doktor jest już panem profesorem, a koleje mojego życia tak się pokręciły, że ze wzruszeniem przywołuję w pamięci epokę, gdy miałem jeszcze czas na niczym nieuzasadnione siedzenie przed monitorem. Życie staje się bardzo skomplikowane, gdy człowiek wstaje od komputera. A w myśl mojej argumentacji sprzed lat również: wychyla nosa zza książki lub wyłącza magnetowid.
Kubusiu, ale co balonik ma do miodu? Ano, ma. I to dużo.
Człowiek odizolowany od realiów świata go otaczającego, osobnik z przerostem szkła na gałkach ocznych i z dalece posuniętą atrofią mięśniową, a jednocześnie dziecko, w którego żyły bezlitosny organizm zaczyna pompować testosteron nie bacząc na jego bezużyteczność przy obsłudze klawiatury i myszki, względnie pióra – taki człowiek marzy. Sztampowe te marzenia przybierają postać herosa – jeśli nie umięśnionego to przynajmniej ponadprzeciętnie sprawnego. Superpostaci egzystującej trochę ponad prawem i poza społeczeństwem w ogóle, a jeśli w jego ramach to i tak zauważalnie tajemniczej. Bohatera ratującego świat między poranną gimnastyką a równie poranną kawą, a przy tym mężczyzny kobiet nie szukającego, a ze znalezieniem ich nie mającego nijakich problemów. Tam, gdzie homo sapiens już swojej natury nie przeskoczy pojawia się superszybki motocykl, samochód, samolot i zatrzęsienie podobnych zabawek, czasami biologicznie z postacią zespolonych. A wszystko powyższe przez wszechogarniające pragnienie przykutej do krzesła mizeroty: „ja im wszystkim kiedyś pokażę...” Oczywiście pokazanie komuś czegoś wymaga przynajmniej przeniesienia się z krzesła do łóżka, a optymistycznym jest to, iż większość nastolatków w końcu do tego wniosku sama dochodzi. To zaś, co balonik ma do miodu to sterty komiksów, które po młodzieńczych marzeniach pozostają. Wśród nich „Judge Dredd”.