Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 6 grudnia 2008, 10:46

autor: Maciej Kurowiak

Żyć i umrzeć w Liberty City

Liberty City, miasto tysięcy marzycieli z różnych zakątków świata pragnących uczestniczyć w budowie amerykańskiego snu. Sprawdzamy, co wśród nich robi Nico Bellic i jak ma się GTA IV w ponad pół roku po premierze.

Amerykański sen najbardziej cukierkowo wygląda z dużej odległości. Główny bohater Grand Theft Auto IV Nico Bellic zwabiony opowieściami swojego kuzyna przybywa do Liberty City w poszukiwaniu domu, pieniędzy, kobiet i przede wszystkim spokojnego i dostatniego życia. Wiadomo, że musi dostać porządnego kopniaka od rzeczywistości, a przechwalający się swym bajecznym bogactwem kuzyn okazuje się być zwykłym dorobkiewiczem, ciężko pracującym na codzienne życie. Tak zaczyna się wielka historia o drobnych bandziorach i grubych rybach.

Gdyby sukces mierzyć jedynie liczbą sprzedanych egzemplarzy i ilością pozytywnych recenzji Grand Theft Auto IV byłoby jedną z największych produkcji wszech czasów. 3,6 mln sprzedanych kopii w ciągu zaledwie jednego dnia i 500 mln dolarów wprost do kieszeni wydawcy i producenta już po pierwszym tygodniu od premiery. Oszaleli z zachwytu recenzenci bez wahania wystawiający grze najwyższe możliwe noty. Na przełomie kwietnia i maja tego roku nie było częściej wymienianego w mediach tytułu. Od tamtego czasu minęło już pół roku. Ciekawe, co ostało się w głowach graczy z tamtej euforii i jak będziemy tę grę wspominać za wiele lat. Czy do historii przejdą jej główni bohaterowie? Nico Bellic, Roman, Brucie i wielu innych? A może rozbudowana fabuła? Karkołomne ucieczki i wyścigi? Okazuje się, że trudno jednoznacznie określić, w czym tkwi siła gangsterskiej opowieści. Nie jest to produkcja jednostronna, a wiele aspektów sprawia, że jest to pozycja niezwykła.

Być może dlatego, że gra nie stroni od pokazywania współczesnych amerykańskich megalopolis, tak jak one rzeczywiście wyglądają – wielokulturowe tygle, pełne emigrantów, często nie rozumiejących języka angielskiego, których celem jest zwykłe życie, jakiego nie doświadczyli w swoich rodzinnych stronach. Główni bohaterowie nie chcą podbijać świata, usuwać z drabiny społecznej drani, walczyć o miłość i sprawiedliwość – jedynym motorem ich działania jest żądza dobrobytu. Istotna jest realizacja amerykańskiego snu, w którym każdy ma szansę – nieważne, czy jest to dresiarz, dealer, złodziej czy skorumpowany gliniarz. Bohaterami nie są wcale biali Amerykanie odzwierciedlający ideał strażnika Teksasu. Mamy za to cały przekrój rozmaitych narodowości, główny bohater jest Serbem, a zadaje się przede wszystkim z Rosjanami, Irlandczykami, Włochami i Latynosami. Typowy medialny podział na białych i czarnych został zastąpiony rozmaitością nacji, o przeróżnych obyczajach i dialektach. A wszyscy wrzuceni są w wielką maszynę losującą, która wybierze szczęściarzy i odrzuci pechowców. W Liberty City, nieistniejącej stolicy świata, gdzie jak w soczewce odbija się nasza brutalna rzeczywistość.

Miasto Wolności

Czyż sama nazwa tego magla nie brzmi szyderczo i nie wzbudza skojarzeń z innym mrocznym hasłem z minionego wieku, także powiązanym ze słowem „wolność”? Liberty City jest kwintesencją wszystkiego, co najgorsze we współczesnych aglomeracjach – korki, brud, obojętność mieszkańców, przestępczość i zło. Wielokulturowa wieża Babel, która zdaje się chwiać pod własnym ciężarem, a obecny stan i zachowanie mieszkańców przypominają histerię na pięć minut przed końcem świata. Każdy chce jak najwięcej wyszarpnąć z owych pięciu minut, które mu zostały, więc korzysta ze wszystkich środków, którymi dysponuje.

Niemal każdy zapytany o miasto, które mógłby nazwać stolicą świata, bez wahania wskazuje jedno miejsce – Nowy Jork. Właśnie ta aglomeracja jest pierwowzorem Liberty City, które z kolei jest jego karykaturalnym odbiciem. Przez dziesiątki lat Nowy Jork był celem tysięcy emigrantów z całego świata, a widok Statui Wolności był obietnicą lepszego życia. Najbardziej kosmopolityczne i zarazem najmniej amerykańskie ze wszystkich miast Stanów Zjednoczonych, gdzie liczba języków, którymi posługuje się ponad 8 mln społeczność, sięga 40. To nie przez przypadek bin Laden wybrał właśnie to miejsce za cel terrorystycznych ataków, gdyż jeśli gdzieś bije serce współczesnego świata, to tylko w Nowym Jorku. To samo serce, zupełnie dosłownie, bije też w Statui Szczęśliwości w Liberty City, odpowiedniku Statui Wolności. Zamiast pochodni dzierży ona jednak kubek kawy, a tablica, którą trzyma w lewej ręce, zawiera inskrypcję następującej treści:

„Dajcież nam waszych najbystrzejszych, najsprytniejszych, najinteligentniejszych.

Tęskniących, by odetchnąć wolnością i poddaj ich naszej woli,

Patrzcie na nas, gdy zwodzimy ich, by czyścili tyłki bogaczom.

Gdy wmawiamy im, że to kraina wielu możliwości”.

Jest to nieco przekręcony cytat z oryginalnej inskrypcji z prawdziwej Statui Wolności – fragmentu „Nowego Kolosa” Emmy Lazarus. Amerykański sen w Liberty City to fałszywa obietnica, za którą kryje się wielkie oszustwo. Co ciekawe, wiele osób twierdzi, że twarz Statui Szczęśliwości przypomina Hilary Clinton, obecnej sekretarz stanu w gabinecie Baracka Obamy, pierwszej kobiety-senatora ze stanu Nowy Jork.

Jeśli o Liberty City w Grand Theft Auto III można było powiedzieć, że zaledwie przypomina Nowy Jork, to Liberty City w części czwartej przypomina to miasto do złudzenia. Zmieniono wprawdzie nazwy dzielnic i Brooklyn zastąpił Broker, miejsce Manhattanu zajęło Algonquin, dzielnica drapaczy chmur, gdzie można obejrzeć odpowiedniki Time Square i Central Parku. Queens to pełne gett Dukes, Bronx to Bohan (autorzy nie szczędząc nam sarkazmu, nazwali wiele ulic tej dzielnicy nazwami więzień), a New Jersey to Alderney. Wiele podobieństw zdradza architektura, brzmienie nazw czy wygląd lokali. Istnieje jednak szereg czynników, które Liberty City od Nowego Jorku odróżniają. Przede wszystkim ten prawdziwy nie jest miastem samochodów – podziemne parkingi są bardzo drogie i przeciętny nowojorczyk przemieszcza się przy pomocy metra. W Liberty City nie znajdziemy też popularnych w Nowym Jorku bajgli, a w prawdziwym Metropolitan Museum of Art nie natkniemy się na szkielety dinozaurów. Prawdziwy Nowy Jork to miasto dwóch drużyn baseballu, a mecze pomiędzy The Yanks i Mets elektryzują wszystkich mieszkańców. W Liberty City jest tylko jeden stadion i jedna drużyna, Liberty City Swingers, która nie odgrywa w grze żadnej znaczącej roli.

Więzi z rzeczywistym światem dostarcza za to grono artystów i celebrytów, którzy użyczyli swoich wizerunków na potrzeby gry. Nie są to wprawdzie nazwiska z pierwszych stron plotkarskich gazet, ale w kabaretowym klubie Split Sides natkniemy się na show Ricky’ego Gervaisa, brytyjskiego aktora znanego z serialu The Office i Katta Williamsa, amerykańskiego komika robiącego show w specyficznym raperskim stylu. Swój program pt. „The Men’s Room” ma gwiazda mieszanych sztuk walki (MMA) Bas Rutten, który parodiuje swoje własne filmy instruktażowe traktujące o prawidłowej reakcji na napaść. Przerzucając radiowe stacje, możemy usłyszeć światowej sławy projektanta mody Karla Lagerfelda czy Iggy’ego Popa. W dzielnicy Broker znajdziemy ulice Ringo St i Starr St, odnoszące się do członka zespołu The Beatles Ringo Starra.

Sporo jest też satyry na naszą codzienną rzeczywistość. Media atakują nas reklamową sieczką, a w rozmaitych stacjach możemy słuchać kretyńskich audycji „z życia wziętych”. Oberwało się Chuckowi Norrisowi, na którego parodię – figurkę Clucka Norrisa, natkniemy się w restauracji Cluckin’ Bell. Autorzy nie oszczędzili też konkurencji – Saint’s Row przemalowano na „Squird Row – Budget Seafood”.

Kosa na kamień

Mimo że miasto i jego klimat działają bardzo przytłaczająco, centralną postacią jest oczywiście Nico Bellic. Od wcześniejszych bohaterów serii różni go bardzo wiele, a przede wszystkim to, że tamci byli Amerykanami, Nico zaś jest emigrantem z Serbii. Już na starcie poznajemy go jako typa spod ciemnej gwiazdy. „Życie jest skomplikowane. Zabijałem ludzi, szmuglowałem ludzi, sprzedawałem ludzi. Może tutaj rzeczy będą miały się inaczej” – mówi na wstępie Nico i choć wierzymy mu, że przybył tu, by odmienić swój los, w gruncie rzeczy wiemy, w jaką grę gramy i czego możemy się za chwilę spodziewać. Nasz bohater robi w Liberty City dokładnie to samo, co w przeszłości, ale gracz w jakimś sensie go usprawiedliwia – jakby nie było, większość drani, których załatwia Nico, zasłużyła sobie na taki a nie inny los.

Mimo to gra, z nielicznymi wyjątkami, nie daje nam możliwości sterowania losem i postępowaniem głównego bohatera. Zwykle pozostaje on bezwzględnym zabijaką, podejmującym się najbrudniejszych robót za każde pieniądze. Bellic cały czas sprawia jednak wrażenie, jakby w gruncie rzeczy nie był częścią kryminalnego półświatka, a nawet częścią Liberty City. Nico dystansuje się od miasta i przebywa w nim niczym turysta – bo jak wytłumaczyć inaczej fakt, że mając ogromna ilość pieniędzy, jakie gromadzi za wykonywanie rozmaitych zleceń, nie kupi sobie np. domu. Nie jest zainteresowany osiedleniem się w tym mieście i nawet jeśli znakomicie sobie w nim radzi, nie utożsamia się ani z jego mieszkańcami, ani z samym Liberty City. Jeśli na samym początku Bellic przyznaje się do wiary w amerykański sen, to z czasem można między wierszami wyczytać sarkazm, z jakim traktuje on mit o szansie dla każdego. Z czasem poznajemy też inne motywy naszego bohatera wpływające na jego zachowanie.

Trudno narzucić Nico jakieś moralne zasady, ale z całą pewnością ma on pewien swoisty kodeks honorowy. Wiemy na przykład, że niezwykle istotna jest dla niego rodzina. Wpadający często tarapaty Roman może być obiektem jego żartów, ale gdy grozi mu jakiekolwiek niebezpieczeństwo, Nico zamienia się w maszynę do zabijania. To oczywiście nie czyni go o wiele bardziej wartościowym człowiekiem – nadal pozostaje kryminalistą, łotrem i mordercą. Problem w tym, że jego przeciwnicy to często większe dranie od niego. Pewnym paradoksem Grand Theft Auto IV jest właśnie to, że główny bohater jest w gruncie rzeczy tak samo zły jak jego przeciwnicy. Kanon walki dobra ze złem nie ma tu zastosowania – satysfakcją gracza jest raczej to, że przeciwnicy Bellica, trafiają niczym kosa na kamień, na człowieka ich pokroju, ale bardziej bezwzględnego i zdeterminowanego w osiąganiu celu.

Antybohater, anioł zemsty, który wykańcza typów jeszcze gorszych od siebie, stosujący zasadę „oko za oko” i zło zwalczaj złem, to zupełna nowość w świecie gier zdominowanym w dużej mierze przez postacie jednostronne i sztampowe. Jeśli przyjrzymy się innym tytułom, to być może znajdziemy bohaterów podobnych do Bellica, ale nie są to gry osadzone w świecie tak zbliżonym do naszego jak w Grand Theft Auto IV. Działania naszego bohatera są tym bardziej poruszające i emocjonujące, że rozgrywają się w niezwykle sugestywnej rzeczywistości.

Liberty City żyje i wcale nie wygląda to sztucznie. Gdy lecimy nad miastem, widzimy krwiobieg aglomeracji, czyli ulice, a na nich rozświetlone neonami budynki. Największe wrażenie robi jednak zwykła podróż taksówką. Podczas jazdy, o ile nie skrócimy jej, naciskając odpowiedni przycisk, możemy obserwować normalne miejskie życie. Niektórym będzie oczywiście brakować rozmaitych szczegółów, jednak nie można wskazać innego tytułu, który tak realistycznie pokazywałby tętniące życiem miasto.

Grand Theft Auto IV to sarkastyczny obraz amerykańskiej rzeczywistości przedstawiony w sposób absolutnie bezkompromisowy. Co ciekawe, autorzy posługują się nim w sposób nieograniczony, nie przejmując się, czy ktokolwiek może poczuć się urażony. Gra pokazuje rozmaite grupy etniczne, ale raczej w ciemnych mrocznych barwach półświatka pełnego samców alfa. Ilość cytatów, odniesień czy popkulturowych aluzji świadczy jednak o tym, że autorzy starali się, by inteligentny gracz wyłapał przesłanie i zachował dystans do tego, co widzi. Zresztą twórcy nie ukrywają swoich intencji: „tworzymy miasto, w którym można poczuć się jak w prawdziwym, ale jest ono doskonale dostosowane do samej rozgrywki. Świat nie jest stworzony, by był grą video. Chcemy zrobić więc grę video, która będzie jak prawdziwy świat, wciąż pozostając grą”

Mimo to okazuje się, że po paru miesiącach sama rozgrywka oraz misje i ich przebieg jakoś ulatują z pamięci. Pozostają w niej za to obrazy, choćby miasto widziane nocą zza szyby taksówki. Wybierając stację z odpowiednią muzyką, sami jesteśmy w stanie stworzyć klimat niczym w filmach Wong Kar Waia. Takich obrazów, które pamięta się długo jest więcej: panorama z helikoptera czy kłótnie mieszkańców wściekłych z powodu długiego stania w korku. Widzimy to wszystko dokładnie tak, jak obserwuje to Nico, jak turyści, dla których Liberty City będzie kiedyś jedynie pięknym wspomnieniem. Przy czwartym GTA raczej nikt się nie rozpłacze, nie ma tu scen równie dramatycznych jak, by nie sięgać daleko, śmierć Aeris w Final Fantasy VII. Gra zapada jednak w pamięć i choć aspekt gangsterski schodzi gdzieś na drugi plan i ulega powolnemu rozkładowi, to pewne widoki i odczucia pozostają niezapomniane...

Maciej „Shinobix” Kurowiak

Grand Theft Auto IV

Grand Theft Auto IV