Kos - recenzja. Szlachta obrzydzona, Kościuszko ozłocony. Ten polski western wymiata
Kos to film, jakiego polskiej kinematografii zdecydowanie brakowało. Zamiast kolejnej, patetycznej do przesady opowieści dostaliśmy western umiejscowiony w Polsce, stylistycznie bliski dziełom Quentina Tarantino.

Motywy szlacheckie odżyły na przełomie 2023 i 2024 roku. Najpierw za sprawą serialu 1670, który okazał się satyrą na współczesną Polskę, a teraz poprzez Kosa – film o Tadeuszu Kościuszce (Jacek Braciak) oraz kilku innych postaciach stykających się ze sobą na bardzo dzikich i tkwiących pod zaborami ziemiach. Takiej produkcji w naszej kinematografii jeszcze nie mieliśmy – jest to rozrywka dla fanów Quentina Tarantino i luźniejszego podejścia do historii. Patosu już wystarczy, czas na brutalną jazdę, napięcie, zohydzenie szlachty i niezłą dawkę czarnego humoru.
Na dzikim wschodzie
Teoretycznie do gatunku western można zaliczyć Prawo i pięść – trochę podstarzały już film, bo z 1964 roku, rozgrywający się na Ziemiach Odzyskach krótko po II wojnie światowej. Pamiętam go ze specyficznego poobozowego piętna, jakie odciśnięte zostało na klimacie, oraz z kompletnie niewidocznych scen akcji (kręconych przy złym świetle) i fantastycznej ballady Nim wstanie świt. Klasykę zawsze warto znać, ale jeśli macie mało czasu, to przynajmniej przesłuchajcie wspomniany utwór.
Kos w jeszcze większym stopniu przypomina westernowe produkcje. Cóż z tego, że geograficznie akcja dzieje się na wschodzie Europy, skoro otoczenie i motywy kojarzą się z warunkami panującymi w Stanach Zjednoczonych. Mamy Kościuszkę, który odgrywa rolę niebezpiecznego jeźdźca, w pełni opanowanego i wychodzącego cało z najgorszej kabały. Do tego z wiecznie umęczoną miną, tak wspaniale podsumowującą stan polskiego społeczeństwa – bo co biedny Tadeusz może poradzić na to, że Polacy najwyraźniej swoich wojen nie chcą wygrywać. Wolą skupić się na własnym zysku i wzajemnych tarciach.
Bohaterowi towarzyszy Domingo (Jason Mitchell), który jest bardzo istotnym elementem układanki Pawła Maślony (reżyseria) i Michała A. Zielińskiego (scenariusz). To bowiem jedyna czarnoskóra tutaj postać, w dodatku z dystansem i sarkazmem podchodząca do polskich spraw. Uwierzcie mi, chcecie zobaczyć, jak gość w wulgarnych słowach – oczywiście po angielsku – każe szlachcie sp…adać. Od razu konwencja luzuje i czujemy się, jakby za kamerę i fabułę odpowiadał Quentin Tarantino, lubiący bawić się swoimi postaciami. Daleko temu do poważnego, historycznego podejścia, ale szczerze powiedziawszy – wolę taką wyrazistą rozrywkę, wprowadzającą do naszej kinematografii sporo potrzebnej świeżości. Starczy gadki o honorze, martyrologii i patriotyzmie. Wreszcie do multipleksów trafia coś, przy czym człowiek wyśmienicie się bawi.

Na pohybel szlachcie
Kosa ogląda się wprost kozacko, mimo że gdzieniegdzie to smacznie przygotowane spaghetti wydaje się kierować w rejony dziwne i smakowo niewykorzystane. Sceny związane z pochodzeniem Ignacego Sikory (Bartosz Bielenia) przybierają kształt upiornego snu, horroru albo co najmniej onirycznego, niejednoznacznego dzieła. Dla całości taki sposób prezentacji nie wydaje się mieć większego znaczenia – czy chodzi zatem tylko o szpan?
Akcja zostaje rozstrzelona między kilka postaci o rozmaitych, sprzecznych celach. Skrzyżowanie ich dróg prowadzi do sytuacji podobnej jak w Nienawistnej ósemce czy Bękartach wojny, czyli siedzimy na beczce prochu, ktoś podpala lont, a my tylko czekamy, aż wszystko głośno huknie. Napięcie przyjemnie wzrasta, zaś o zaangażowanie w fabułę nietrudno, bo na ekranie dochodzi do mocno bulwersujących wydarzeń. Z udziałem naszej wcale nie tak szlachetnej szlachty.
Cieszy mnie, że po adaptacjach prozy Sienkiewiczowskiej na wierzch w popkulturze wypływa coraz więcej paskudztwa, do którego przyczyniła się najważniejsza pod wieloma względami klasa społeczna na ziemiach polskich. Oni dokonują barbarzyńskich czynów, zajmują się błazenadą i liczą każdy grosz. Sytuacja zostaje tu przyrównana do niewolnictwa czarnoskórych – i bardzo słusznie! Nie ma co ukrywać – chłop nie dysponował żadną wolnością, a pańszczyzna to tylko gładsza nazwa na traktowanie drugiego człowieka jak rzeczy, która musi do kogoś należeć. W Kosie są sceny i motywy, które burzą krew w żyłach – upodlanie ludzi, zabawa czyimś życiem, nawet gwałt.
Czy gadają, czy strzelają – rozrywki dostarczają
Chwilami oglądamy grę w chowanego, niesioną przez riposty, trafione w punkt żarty czy wymyślne kłamstwa. Tutaj każdy z aktorów zasługuje na słowa pochwały – czy to Robert Więckiewicz, z rosyjskim akcentem odgrywający pewnego siebie i dumnego rotmistrza Dunina, który spluwa na Polskę z wysokości, czy Piotr Pacek, ukazujący fantazyjną pychę właściwą dla jego postaci. A kiedy w ruch idzie broń biała oraz (zdaje się, że częściej – bo to przecież western) palna, intensywność akcji i krwawe rozstrzygnięcia wynagradzają nam czas oczekiwania.
Uwielbiam tego Kościuszkę. Uwielbiam ten film. Kos to nasz polski western, który niszczy pomnik szlachty, staje za słabszymi i dostarcza rozrywki, od której raduje się dusza – nareszcie uwolniona z oków smętnego dramatyzmu i niedorzecznego patosu. Dumając nad sytuacją Polski, nadal można opowiedzieć ciekawą historię o jednostkach, wyciągnąć odniesienia do zachodu, postawić na emocje i dać zaskakująco dużo satysfakcji. Bo choć przegrywamy, to jako widzowie, oglądając Kosa i dosięgającą złych ludzi karmę, w zasadzie tylko wygrywamy. Nie kończymy jak obmyślający powstanie Tadeusz.
Film:Kos(Scarborn)
premiera: 2024historycznydramatakcja
Komentarze czytelników
pisz Senator
Fajny film mocno inspirowany Tarantino. Nie cierpi na polskie bolączki - dobre tempo, aktorstwo i reżyseria, słychać dialogi, brak glupich romansow, martyrologii.
Hayabusa Legend

Gdyby szlachta potrafiła zachęcić chłopów do walki za kraj, to może tych zwycięstw byłoby więcej i kraj nie upadłby? Ale wtedy trzeba dać chłopom więcej wolności, nie trzymać ich w ciemnocie i płacić podatki na armię zawodową, a tego szlachta nie chciała.
Szlachta - w zasadzie bardziej magnateria - miała głęboko w dupie kraj, za to bardzo dbała o swoje własne interesy kosztem całej reszty.
Zbudowanie narodu zdolnego wystawić sporą armię na wzór francuski, szwedzki czy angielski wymagałoby masy zmian i w mentalności, i prawie, i jego stosowaniu - to było nie do pogodzenia z tzw. złotą wolnością.
Niezależnie od motywacji pytanie, ZA CO mielibyśmy wystawić taką armię w XVIII wieku. Niedawno czytałem, że dochód skarbu Rzplitej w drugiej połowie stulecia to był jakiś 1- 2 % dochodu Francji.
Powiedzieć, że trochę nie ta skala to nic nie powiedzieć.
Hayabusa Legend

Zgadzam się, ale póki co nie mieliśmy wyważonej debaty tylko ostrą mitologię z jednej strony.
Nie dziwię się, że teraz trochę odbiło w drugą stronę. Może za jakiś czas doczekamy się bardziej wyważonego stanowiska.
PS Tak w ogóle ciekawiej byłoby pogadać nie tyle o szlachcie, co szlachcie, magnaterii, oraz reszcie ludności Rzplitej.
A aż nie chcę poruszać kwestii społecznych związanych z zaborami czy to, jak wyglądała Rzplita w XVIII wieku bo to dopiero jest otwarcie puszki Pandory.
Graphos Centurion

Hayabusa Legend

IMO słusznie, to po prostu reakcja na fazę stękania do szlachty i tłumaczenia jaka to była elita, jak bardzo była super.