Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 8 kwietnia 2009, 13:32

Leisure Suit Larry: Box Office Bust - recenzja gry

Po przeciętnej grze Magna Cum Laude, Larry Lovage powraca na nasze komputery i próbuje się zrehabilitować. Czy mu się to udało? Sprawdźcie sami...

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

Zdarzają się takie chwile w życiu każdego gracza, gdy ma ochotę wyrzucić komputer przez okno, włożoną do czytnika płytę rozwalić w drobny mak, a twórców gry, która właśnie doprowadziła go do szewskiej pasji, żywcem obedrzeć ze skóry. Nie pamiętam już kiedy ostatnio jakiś produkt, rzekomo mający zapewniać dobrą zabawę, wywołał u mnie tak negatywne emocje. Najnowszy odcinek cyklu Leisure Suit Larry to po prostu koszmarny potworek, gra, której należy unikać za wszelką cenę.

Na początku nowe przygody Larry'ego nie zwiastowały porażki, wręcz przeciwnie. Po dłuższej chwili zabawy wydawało mi się, że firma Team17 podjęła słuszną decyzję, rezygnując z zestawu nudnych i niezbyt wymagających minigier (Magna Cum Laude) na rzecz otwartego świata, po którym można się swobodnie poruszać i wykonywać misje w dowolnej kolejności. Szybko jednak okazało się, że konwencja "sandboksa", tak znakomicie zrealizowana w serii Grand Theft Auto, nie jest w stanie uratować tej programistycznej pomyłki, której na imię Box Office Bust.

Zgodnie z zapoczątkowaną w Magna Cum Laude tradycją głównym bohaterem gry jest Larry Lovage. Ów niezbyt rozgarnięty młodzieniec, który jeszcze niedawno zajmował się podrywaniem dziewczyn na uczelni, teraz wybrał się do Tinselwood (odpowiednik Hollywood), gdzie siedzibę ma niewielka wytwórnia filmowa należąca do jego wuja Larry'ego Laffera. Na prośbę krewnego, nasz bohater rozpoczyna tajną misję, której celem jest odnalezienie kreta, sabotującego kolejne projekty studia. Zadanie nie jest łatwe. Stary Laffer nie cieszy się uznaniem swoich podwładnych, a jakby tego było mało, większość poznawanych pracowników idealnie pasuje do profilu dywersanta.

Niech nie zwiodą Was takie dekolty. W porównaniu z Magna Cum Laude,w nowej grze jest tyle erotyki, co kot napłakał.

Produkt firmy Team17 oferuje kilkadziesiąt misji głównych a także rozmaite zadania poboczne, które nie są w żadnym stopniu obowiązkowe. Jak na typowy "sandbox" przystało, gra pozostawia dużą swobodę w podejmowaniu kolejnych wyzwań – sami więc decydujemy o tym, czym aktualnie będziemy się zajmować. Wyjątkiem są trzy dłuższe scenariusze, w których Larry usypia na planie i we śnie wciela się w bohaterów kręconych w Laffer Studios filmów. W takich sytuacjach trzeba uporać się z serią kilku połączonych ze sobą misji, których w żaden sposób nie można przerwać.

Stawiane przed Larrym zadania byłyby bardzo interesujące, gdyby autorzy wykazali się jakąkolwiek pomysłowością. Niestety, pod tym względem Box Office Bust jest grą zaskakująco słabą. W kolejnych misjach robimy w kółko jedno i to samo, mianowicie biegamy od budynku do budynku, by porozmawiać z przebywającymi w nich pracownikami studia lub zabrać jakiś istotny przedmiot. Schemat ten urozmaicany jest raz na ruski rok banalnie prostą minigrą, pozwalającą fotografować dziewczyny, którą w przypadku niepowodzenia można do woli powtarzać. Często natomiast uruchamia się zegar odmierzający czas do zakończenia misji, ale zazwyczaj jest go tak wiele, że dzielący nas od celu dystans można pokonać wielokrotnie bez większego wysiłku. Gdzie tu wyzwanie? Nie mam zielonego pojęcia.

Misje sprawiałaby pewnie nieco lepsze wrażenie, gdyby nie to, że przygotowany przez twórców gry teren nie poraża swoimi rozmiarami. Terytorium miasteczka filmowego, które jest główną areną zmagań, można przebiec z jednego końca na drugi w kilkadziesiąt sekund, co jest wynikiem żenującym. W rezultacie dokładne zapoznanie się z planem przestrzennym wytwórni, wliczając w to wnętrza wszystkich budynków, nie powinno zająć nikomu więcej niż godzinę, a mowa tu wyłącznie o eksploracji w trakcie wykonywania zadań, a nie o dokładnym zwiedzaniu terenu. Świat przedstawiony w Box Office Bust zaczyna się nudzić niewiarygodnie szybko i jest to jeden z najpoważniejszych zarzutów pod adresem tej gry.

W późniejszej fazie rozgrywki Larry uzyskuje dostęp do obszarów okalających miasteczko, gdzie kręcone są trzy superprodukcje: Bytanic, Horror Coffin i Beefcake Mountain. Wszystkie te tereny, choć są całkiem spore pod względem rozmiarów i znacznie różnią się od siebie w kwestii wizualnej, również trudno zaliczyć na plus, gdyż nie ma tu praktycznie nic do roboty. Jedyną atrakcją na planach filmowych są... wyścigi meleksów. Jeśli ktoś ma ochotę powalczyć z czasem za kierownicą niewielkich wehikułów, to przez kilkanaście minut będzie mieć zajęcie. Potem nastąpi powrót do szarej, smutnej rzeczywistości.

Autorzy próbowali ubarwić zmagania, implementując kilka rodzajów zadań pobocznych, ale i tu efekt końcowy wyszedł zdecydowanie poniżej oczekiwań. Jedną z dodatkowych "atrakcji" jest zabawa w uwodzenie dziewczyn, która przedstawia się następująco: Larry namierza ofiarę na specjalnej tablicy w jednym z budynków i następnie udaje się do kobiety w celu odbycia pogawędki. W trakcie rozmowy należy wybierać właściwe odpowiedzi spośród czterech podanych propozycji. Jeśli uda nam się poprawnie przeprowadzić flirt, dziewczyna posłusznie udaje się wraz z Larrym do jego przyczepy, gdzie para konsumuje szybką znajomość. Źle dobrane odpowiedzi nie są jednak karane w żaden sposób – wystarczy cierpliwie poczekać, a Box Office Bust da nam kolejną szansę na udany podryw. Misje uwodzicielskie to żenada do kwadratu – wszystkie wyglądają praktycznie tak samo i nic nie wnoszą do samej rozgrywki. Owszem, od czasu do czasu nasz obiekt pożądania wymarzy sobie jakiś przedmiot i Larry, jak ten osioł, musi po niego pobiec do innego budynku, ale to jedyne "urozmaicenie". Reszta prezentuje się identycznie, niezależnie od tego, czy uwodzimy pierwszą, trzecią czy piątą z kolei kobietę. Śmierci przez zanudzenie etap kolejny.

Larry jako Książę Persji szuka własnego cienia.

Kolejnymi zadaniami pobocznymi są wspomniane już scenariusze, w których Larry, podczas snu, wciela się w rolę nieustraszonych herosów, ratujących kobiety z rozmaitych opresji. To najbardziej rozbudowane fragmenty całej gry, bo autorzy pozwalają tu solidnie postrzelać (akcję obserwujemy z perspektywy pierwszej osoby), skakać i wspinać się (tutaj nasuwają się skojarzenia z serią Prince of Persia), a także robić inne rzeczy, np. walczyć wręcz z licznymi przeciwnikami. Niestety, te całkiem nieźle zapowiadające się misje zostały całkowicie położone przez fatalne sterowanie, które zresztą doskwiera już od początku zabawy, ale dopiero tutaj – w etapach zręcznościowych – obnaża z nawiązką wszystkie błędy, jakie popełnili ludzie z Team17. Próba przeprowadzenia Larry'ego przez teren, gdzie poruszanie się wymaga sporej precyzji (np. po cieniutkim występie skalnym), to istny koszmar. Gracz będzie mieć spore problemy z trafieniem w wąską ścieżkę, a także z odbijaniem się od ścian, które w wielu miejscach jest jedynym sposobem na dotarcie do wyżej położonych przejść. Powtarzanie wielokrotnie tego samego fragmentu, tylko dlatego, że Larry spadnie lub zatnie się w najmniej oczekiwanych momencie, potrafi skutecznie zniechęcić użytkownika do podjęcia kolejnych prób ukończenia misji.

Niesamowicie kuleje też walka wręcz. Postacie poruszają się z gracją kilkutonowego słonia i potrafią stanąć przez chwilę w jednym miejscu, nie wykonując w tym czasie jakiegokolwiek ruchu. Chwilowe odrętwienie to idealna okazja do zadania ciosu, ale i tu pojawia się poważny problem, bo przy tak żenującym sterowaniu, odwrócenie postaci Larry'ego twarzą do przeciwnika staje się nie lada wyczynem. Wszelkiej maści bijatyki są tak niewiarygodnie niedopracowane, że wydaje się rzeczą nieprawdopodobną, by ktokolwiek mógł umieścić je w finalnej wersji gry.

W Box Office Bust wrogiem użytkownika jest nie tylko kiepskie sterowanie, ale również fatalnie zrealizowana kamera. Autorzy wymyślili sobie, że gracz może w dowolny sposób obserwować okolicę wyłącznie w miejscach charakteryzujących się dużymi przestrzeniami. W zamkniętych pomieszczeniach i mniejszych lokacjach otwartych akcja prezentowana jest za pośrednictwem jednego ujęcia, którego w żaden sposób nie można zmienić. Nie dość, że gracz nie jest w stanie swobodnie rozglądać się dookoła, to na dodatek nieprzemyślane umieszczenie kamer utrudnia sterowanie naszym podopiecznym. Czasem naprawdę ciężko wykonać jakikolwiek manewr, mając świadomość, że najmniejszy błąd doprowadzi do śmierci bohatera i zmusi nas do powtarzania misji od początku.

Mógłbym jeszcze długo opowiadać o lawinowo występujących niedoróbkach: o tym, że model jazdy meleksem woła o pomstę do nieba (spróbujcie wybić się pojazdem ze skoczni, a zobaczycie cudowny realizm), czy też o tym, że w trakcie strzelanin przesuwanie celownika kursorami daje lepsze efekty niż przy użyciu myszy. Mógłbym opowiedzieć Wam o cieniu Larry'ego nie pojawiającym się we właściwym miejscu na planszy, braku reakcji głównego bohatera na wciskane klawisze, gdy ten próbuje powtórzyć wyczyny Księcia Persji, czy też o innych, mniejszych, ale z czasem coraz bardziej irytujących błędach. Mógłbym, tylko po co? By odstraszyć potencjalnych kupców? To powinien zrobić już opis nudnej jak flaki z olejem rozgrywki, niezdolnej zainteresować dziecko, a co dopiero mówić o szesnastolatkach, do których Box Office Bust jest skierowany.

Zabawa w reżysera to jedna z kilku minigier. Jej celem jest stworzenie jak najlepszej sceny za pomocą zmieniających się co chwilę ujęć.

Nowe przygody Larry'ego z minuty na minutę sprawiają coraz gorsze wrażenie. Dzięki wyeliminowaniu golizny z gry (roznegliżowane kobiety pojawiają się naprawdę rzadko, a gdy to nastąpi, niewiele widać) autorom udało się obniżyć kategorię wiekową, ale mimo to w dialogachusłyszymy ogromną ilość "fucków" oraz niewyszukanych dowcipów, w których dominują różne nazwy narządów rozrodczych obu płci. Do tego wszystkiego dodajcie ciężkie i niestrawne żarty, które zamiast śmieszyć, wywołują zażenowanie. Naprawdę nie wiem, co zabawnego jest we wciskaniu kitu niewidomej dziewczynie o własnym kalectwie, tylko po to, by zaciągnąć ją do łóżka. Mimo usilnych starań nie zaśmiałem się również, gdy Larry musiał ominąć grupę pierdzących bandytów siedzących przy ognisku, unikając przy tym chmur nieprzyjemnego zapachu unoszącego się w powietrzu. Rozumiem że Box Office Bust miała być w założeniu grą lekką i przyjemną, ale cienką granicę dobrego smaku przekroczyć jest niezmiernie łatwo, a to zdarzyło się autorom wielokrotnie.

Nie wiem, co się stało zasłużonej firmie Team17, że stworzyła tak wielki gniot, ale należą się jej słowa uznania, bo tak zepsuć w gruncie rzeczy nieźle zapowiadający się tytuł, to naprawdę trzeba potrafić. Produkt jest potwornie słaby i praktycznie do wszystkiego można się tutaj przyczepić, od oprawy wizualnej zaczynając, na mechanice kończąc. Zawsze wydawało mi się, że głównym zadaniem gier jest zapewnianie rozrywki. Jeśli nic się w tej kwestii nie zmieniło, to z przykrością stwierdzam, że Box Office Bust daje ciała na całej linii.

Na zakończenie mógłbym zwyczajowo powspominać przeszłość i stwierdzić, że kiedyś nazwa Leisure Suit Larry była gwarantem dobrej zabawy, a dziś gry z tego cyklu stanowią doskonały przykład, jak można zarżnąć popularną w branży markę. Mógłbym, ale daruję sobie. Dla mnie seria umarła wraz z Larrym Lafferem w siódmej odsłonie, a to co się stało potem, traktuję jak próbę stworzenia czegoś nowego pod starym szyldem, próbę dwukrotnie nieudaną. Nigdy nie przypuszczałem, że to napiszę, ale Magna Cum Laude jest produktem zdecydowanie lepszym od Box Office Bust. Może i były tam durne minigry, a cała zabawa skupiała się na rozbieraniu wciąż to nowych panienek, ale przynajmniej produkt sprawiał wrażenie poukładanego od początku do końca, nie miał tak topornej mechaniki i nie odstraszał na każdym kroku. W produkcie Team17 leży absolutnie wszystko, co boli mnie podwójnie, bo kiedyś nazwa tej firmy również była dla mnie synonimem wysokiej jakości, a teraz znaczy mniej więcej tyle samo, co Leisure Suit Larry.

Podsumowując: nie kupujcie tego potworka i unikajcie go jak ognia. Marnotrawstwo pieniędzy i prądu w czystej postaci.

Krystian "U.V. Impaler" Smoszna

PLUSY:

  • dwa razy zdołałem się uśmiechnąć, znaczy żart się udał;
  • nieźle wyglądające lokacje;
  • szybko i łatwo można to odinstalować.

MINUSY:

  • potwornie nudne zadania główne i poboczne;
  • brak większych wyzwań;
  • żenujące, betonowe dowcipy, jeszcze gorsze niż te publikowane w Metrze;
  • pełne wulgaryzmów dialogi;
  • kulejąca na każdym kroku mechanika i fatalne sterowanie;
  • paskudne modele postaci.

Krystian Smoszna

Krystian Smoszna

Gra od 1985 roku i nadal mu się nie znudziło. Zaczynał od automatów i komputerów ośmiobitowych, dziś gra głównie na konsolach i pececie w przypadku gier strategicznych. Do szeroko rozumianej branży pukał już pod koniec 1996 roku, ale zadebiutować udało się dopiero kilka miesięcy później, kilkustronicowym artykułem w CD-Action. Gry ustawiły całą jego karierę zawodową. Miał być informatykiem, skończył jako pismak. W GOL-u od blisko dwudziestu lat. Gra w zasadzie we wszystko, bez podziału na gatunki, dużą estymą darzy indyki. Poza grami interesuje się piłką nożną i Formułą 1, na okrągło słucha też muzyki ekstremalnej.

więcej

Leisure Suit Larry: Box Office Bust - recenzja gry
Leisure Suit Larry: Box Office Bust - recenzja gry

Recenzja gry

Po przeciętnej grze Magna Cum Laude, Larry Lovage powraca na nasze komputery i próbuje się zrehabilitować. Czy mu się to udało? Sprawdźcie sami...

Recenzja gry The Inquisitor. To nie obroniłoby się nawet w 2005 roku
Recenzja gry The Inquisitor. To nie obroniłoby się nawet w 2005 roku

Recenzja gry

Czy to się mogło udać? Czy mimo wszystkich znaków na niebie i ziemi The Inquisitor na motywach cyklu o Mordimerze Madderdinie Jacka Piekary mógł ostatecznie okazać się porządną grą? Niestety nie mam dobrych wieści.

Recenzja gry Niezwyciężony - godny hołd dla Stanisława Lema
Recenzja gry Niezwyciężony - godny hołd dla Stanisława Lema

Recenzja gry

Stanisław Lem długo – za długo – czekał na swój czas w świecie gier wideo. Myślę, że byłby rad widząc, jak polskie studio Starward Industries przeniosło jego Niezwyciężonego do interaktywnego medium. Co nie musi oznaczać, że to wybitna gra.